Skrócenie kadencji Sejmu wymagałoby albo zgody znacznej części obozu rządowego i opozycji, albo wytrwałej woli PiS przeprowadzenia jednej z dwóch pozorowanych operacji: nieuchwalania budżetu lub obalenia rządu i niewybierania następnego. Koszty polityczne dla ich autorów byłyby ogromne. Tu skupię się na ograniczeniach prawnych.
O tym, że to trudna droga, niech świadczy fakt, że w ciągu 23 lat obowiązywania obecnej konstytucji tylko raz doszło do skrócenia kadencji Sejmu przez jego samorozwiązanie po utracie przez rząd Jarosława Kaczyńskiego większości, co odsunęło PiS na lata od władzy.
Czytaj także: Ustawa o RPO w Trybunale Konstytucyjnym. Jest możliwy termin rozprawy
Są trzy drogi rozwiązania Sejmu. Prawnie najprostsza to właśnie samorozwiązanie, ale wymaga ono zgody 2/3 całego Sejmu, czyli 307 posłów (art. 98 ust. 3 konstytucji), a Zjednoczona Prawica ma ich nieco ponad 230. Nawet jednomyślność w tym obozie nie wystarczy. Skrócenie kadencji Sejmu oznaczałoby skrócenie kadencji Senatu i wyznaczenie przez prezydenta wyborów w ciągu 45 dni.
Drugą ścieżką prowadzącą do tego celu jest nieuchwalenie na czas budżetu – i ten pomysł pojawiał się np. za pierwszego rządu PiS. Polega on na tym, że strona rządowa nie przedstawia prezydentowi ustawy budżetowej do podpisu w ciągu czterech miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi, co wypada zwykle na przełomie stycznia i lutego następnego roku (choć prof. Marek Chmaj wskazuje, że rząd ma tu manewr i mógłby przedstawić budżet na koniec roku). Wtedy prezydent może, ale nie musi, w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu. Taka operacja wymagałaby uzgodnienia jej z prezydentem, poza tym posiadania przez PiS przynajmniej zwykłej większości w Sejmie blokującej ewentualne „złośliwe" uchwalenie budżetu z udziałem opozycji.