Społecznej niechęci pomogła niewidzialna ręka ekonomii. Po odebraniu strażom możliwości używania fotoradarów okazało się, że niewiele mają do roboty. A gdy wysechł strumień pieniędzy z mandatów, ukazał się deficyt w kasie gminnej.

Samorządy do tej prostej prawidłowości się nie przyznają i podają zgoła inne powody likwidacji straży: zamiast targowisk są przecież galerie handlowe, nie ma też potrzeby zajmowania się jeżdżącymi komunikacją miejską bez biletu, bo ta jest w niektórych miastach darmowa. Ciekawe, czy to te same miasta, w których samorządowcy, gdy już powołali straże gminne, brali kredyty na fotoradary. Pieniądze warto było pożyczać, bo inwestycja dawała szybki zwrot: nie tylko kredyt udało się spłacić, ale i zarobić.

Mam małą, ale jednak satysfakcję, że nie widzę już strażników czających się w krzakach z fotoradarami. Nie chodziło im przecież o to, by podnieść bezpieczeństwo, ale by złapać jak najwięcej kierowców łamiących przepisy drogowe. Drugą taką żyłą złota jest parkowanie. Tylko jakimś dziwnym trafem są w mieście miejsca, w których źle zaparkowane auta rzeczywiście przeszkadzają, ale strażników tam nie uświadczysz. Za to gorliwością wykazują się w biurowych dzielnicach, ściągając tych, których stać na mandaty.

W małych miastach, gdzie nie ma stref płatnego parkowania, a fotoradary zlikwidowano, nie bardzo wiadomo, do czego strażników skierować. Szkoda, że nikt się nad tym nie zastanawiał przy powoływaniu tej służby. A co do ekonomicznej strony sprawy, warto, by ustawodawca, wychodząc z inicjatywą tworzenia nowych formacji, miał również pomysł, z czego je finansować. Bo koncepcja zarabiania pieniędzy przez służbę publiczną jest nieuczciwa. Wszak samorząd i tak jest utrzymywany przez społeczeństwo. Może więc warto się zastanowić, czy straż miejska mogłaby wykonywać jakieś zadania z korzyścią dla niego. Kilka pomysłów przychodzi mi do głowy...