Trzeci rok dobrej zmiany

Uszczelnianie systemu podatkowego oraz stymulowanie gospodarki wydatkami konsumpcyjnymi ma swoje granice – pisze ekonomista.

Publikacja: 13.03.2019 21:00

Trzeci rok dobrej zmiany

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Niedawno minął trzeci pełny rok „dobrej zmiany" w gospodarce. Równocześnie PiS rozpoczęło kampanię przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu UE, Sejmu i wyborami prezydenckimi. Słuchając wypowiedzi czołowych polityków PiS, nietrudno zauważyć diametralną różnicę pomiędzy tonem obecnej kampanii wyborczej a tej sprzed wyborów w roku 2015. O ile wtedy Polska jawiła się jako kraj w ruinie nękany różnymi plagami, to dzisiaj jest krainą dostatku i szczęśliwości, a głównym celem rządzących jest sprawiedliwe dzielenie owoców boomu gospodarczego, jakiego kraj nasz doświadcza od przejęcia władzy przez PiS (minicudu gospodarczego, jak mówi premier Morawiecki).

Słuchając wypowiedzi czołowych polityków rządzącego obozu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zdaniem rządzących wszelkie problemy gospodarcze zostały definitywnie rozwiązane, a jedynym zadaniem polityków jest niesienie w lud dobrej nowiny o sprawiedliwym dzieleniu owoców wzrostu. O ile przed poprzednimi wyborami parlamentarnymi oraz w początkowym okresie rządów premier Morawiecki koncentrował się na kwestiach wytwarzania, mówiąc z pasją o wzroście wydajności pracy, modernizacji i unowocześnianiu gospodarki, poprawie jakości wzrostu itd., które to kwestie zostały ujęte w obszernym dokumencie – strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju, o tyle dziś z równą pasją roztacza wizję kraju, którego władze z determinacją i poświęceniem dążą do zapewnienia dobrobytu każdej rodzinie, dzieląc sprawiedliwie to, co wytwarzamy. Można w związku z tym postawić pytanie, czy rzeczywiście Polska wkroczyła na ścieżkę trwałego, dynamicznego wzrostu gospodarczego, a dotychczasowe wyniki gospodarowania pozwalają rządzącym na całkowite koncentrowanie się na podziale wytworzonego produktu.

Pozytywne tendencje

Oceniając stan polskiej gospodarki w ostatnich trzech latach, nie sposób nie dostrzec takich pozytywnych tendencji, jak: wzrost dochodów podatkowych (uszczelnienie systemu podatkowego), spadek deficytu budżetowego czy relatywnie szybko rosnący PKB. Te tendencje nie mogą jednak przesłonić tych, których ocena nie może być pozytywna. Koncepcja rozwoju polskiej gospodarki przedstawiona w strategii nie była oparta na rozdawnictwie publicznych pieniędzy mającym zapewnić sukces wyborczy rządzącej partii w kolejnych wyborach. Miała ona na celu zasadniczą przebudowę polskiej gospodarki, jej unowocześnienie oraz zbliżenie poziomu rozwoju gospodarczego do poziomu wysokorozwiniętych krajów. Zastanówmy się zatem, w jakim stopniu zostały zrealizowane zasadnicze cele zawarte w strategii.

Ponieważ Polska jest krajem relatywnie słabo rozwiniętym, to niejako automatycznie wszelkie plany czy programy gospodarcze oparte są na założeniu o wysokim tempie wzrostu PKB. Zgodnie z założeniami strategii nasza gospodarka nie tylko miała się szybko rozwijać, przechodząc na wyższe poziomy łańcucha tworzenia wartości, ale równocześnie jako kraj mieliśmy odzyskiwać suwerenność gospodarczą, jakoby utraconą w poprzednich latach.

Według zgodnej opinii polska gospodarka rozwijała się w ostatnich trzech latach szybko, a przeciętne tempo wzrostu PKB wyniosło 4,2 proc. Chociaż jest ono relatywnie wysokie, to nie jest czymś wyjątkowym w polskiej gospodarce: jest równe przeciętnemu tempu wzrostu PKB w latach 1993–2015, kiedy gospodarka światowa była wstrząsana poważnymi kryzysami (azjatyckim, rosyjskim, światowym kryzysem z lat 2008–2009, kryzysem strefy euro, kilkoma pomniejszymi kryzysami w Ameryce Łacińskiej itp.), podczas gdy ostatnie trzy lata były okresem dobrej koniunktury w otoczeniu polskiej gospodarki.

Myli się zatem premier Morawiecki, mówiąc, że gdyby polska gospodarka rozwijała się wcześniej tak szybko, jak w ostatnich trzech latach, to dzisiaj poziom życia w Polsce byłby równy, a nawet wyższy niż we Włoszech czy w Hiszpanii. Polska gospodarka rozwijała się wcześniej równie szybko, jak w ostatnich trzech latach i dlatego było możliwe osiągnięcie czy przekroczenie poziomu rozwoju niektórych biedniejszych krajów UE i istotne zbliżenie się do poziomu krajów bogatszych.

Według danych Eurostatu w trakcie dwóch pierwszych lat rządów PiS relacja polskiego PKB na mieszkańca do średniej unijnej wzrosła z 69 proc. w roku 2015 do 70 proc. w 2017, czyli o 1 pkt proc. w trakcie dwóch lat. Warto zauważyć, że w latach 2007–2015, a więc w okresie, który zdaniem premiera Morawieckiego był okresem stagnacji, poziom PKB na mieszkańca Polski zwiększył się z 53 do 69 proc. średniej unijnej, czyli o 2 pkt proc. rocznie. Inaczej mówiąc, w okresie rządów PO–PSL zbliżaliśmy się do średniego poziomu PKB na mieszkańca UE cztery razy szybciej niż w trakcie dwóch pierwszych lat „dobrej (?) zmiany" .

Regres w inwestycjach

Podstawą zawartych w strategii prognoz wysokiego tempa wzrostu była wysoka dynamika nakładów inwestycyjnych w gospodarce. Do 2025 r. udział nakładów inwestycyjnych w PKB miał osiągnąć 25 proc. Tymczasem w trakcie trzech pierwszych lat rządów PiS obserwujemy regres: udział inwestycji w PKB spadł z nieco ponad 20 proc. w 2015 r. do ok. 18 proc. i ustabilizował się na tym poziomie w kolejnych latach. Czy w najbliższym okresie możemy oczekiwać zmiany? Odpowiedź jest negatywna. „Piątka PiS" oznacza zwiększenie transferów na rzecz ludności, co będzie sprzyjało nie tylko wzrostowi konsumpcji i – przejściowo – PKB, ale także będzie ograniczać udział inwestycji w PKB. To, jak się wydaje, jest zasadnicza sprzeczność polityki gospodarczej rządu PiS, która ograniczała dotychczas dynamikę nakładów inwestycyjnych – wdrożenie „piątki" tę sprzeczność jeszcze zaostrzy.

Przed wyborami w 2015 r. oraz w początkowym okresie rządów premier Morawiecki przywiązywał dużą wagę do jakości wzrostu, przez co rozumiał nie tylko wysoką jego dynamikę, ale także, a nawet przede wszystkim, oparcie wzrostu na krajowych źródłach finansowania, co miało prowadzić do zmniejszenia zależności polskiej gospodarki od kapitału zagranicznego. Był to chyba najważniejszy cel polityki gospodarczej, który wraz z repolonizacją miał doprowadzić do odzyskania suwerenności gospodarczej kraju, utraconej rzekomo za poprzednich rządów. W jakim stopniu udało się zrealizować ten cel? Na podstawie dostępnych danych można stwierdzić, że w niewielkim, wręcz przeciwnie – Polska nie tylko nie stała się krajem bardziej suwerennym gospodarczo, ale stopień uzależnienia w ostatnich trzech latach się pogłębił.

Jednym z najważniejszych mierników mówiących o roli kapitału zagranicznego w gospodarce, a według bardziej patriotycznej terminologii o stopniu uzależnienia danego kraju od kapitału zagranicznego, jest udział przedsiębiorstw zagranicznych w tworzeniu PKB. Według danych GUS w 2015 r. przedsiębiorstwa zagraniczne wytwarzały 14,6 proc. PKB Polski. Udział ten zwiększył się do 15,1 proc. w 2017.

Ponieważ nie ma jeszcze danych za 2018 r., to nie można jednoznacznie stwierdzić, ile wynosił ten udział w tym roku. Dane dotyczące nakładów inwestycyjnych w ostatnich trzech latach nie wskazują, aby tendencja ta uległa zmianie. Przy ogólnie niskiej, a nawet ujemnej, dynamice nakładów inwestycyjnych, zwłaszcza sektora prywatnego, zwiększył się udział nakładów inwestycyjnych przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym. W latach 2010–2015 średni udział nakładów inwestycyjnych firm zagranicznych w inwestycjach sektora prywatnego wynosił ok. 36 proc. i wzrósł w latach 2016–2017 do 39,5 proc. Dane NBP z początku 2018 r. wskazują, że ta tendencja się utrzymuje, co będzie sprzyjać wzrostowi udziału firm zagranicznych w tworzeniu PKB i niekorzystnym zmianom w bilansie płatniczym, a zwłaszcza pogorszeniu salda rachunku dochodów pierwotnych, którego główną część stanowi różnica pomiędzy płatnościami na rzecz kapitału zagranicznego z tytułu odsetek, dywidend, udziałów w zyskach a płatnościami otrzymywanymi przez polskie podmioty z zagranicy z tego samego tytułu. W roku 2015 premier Morawiecki szczerze ubolewał, że z tego tytułu gospodarka Polski traci co roku poważne kwoty (ponad 90 mld zł), i zakładał, że w wyniku poprawy jakości wzrostu gospodarczego nastąpi zdecydowana poprawa. Czy jednak w ostatnich trzech latach sytuacja uległa poprawie?

Niestety, odpowiedź na to pytanie jest negatywna. W latach 2016–2018 transfery brutto na rzecz podmiotów zagranicznych osiągnęły 382 mld 724 mln zł, a więc o ponad 21 proc. więcej niż w trzech latach poprzedzających „dobrą zmianę", kiedy to ich wartość wyniosła 314 mld 299 mln zł. Ponieważ dochody polskich podmiotów z tytułu inwestycji zagranicznych nie wzrosły, pogorszyło się ujemne saldo dochodów, które wzrosło o ponad 40 proc., a wartościowo z 169 mld 920 mln zł do 238 mld 333 mln zł. Ambitne plany nie tylko zmniejszenia zależności od kapitału zagranicznego, ale także wzrostu inwestycji polskich podmiotów za granicą, a w ślad za tym wzrostu dochodów z tytułu tych inwestycji oraz poprawy salda dochodów pierwotnych, trzeba uznać za całkowicie nieudane.

Tym niekorzystnym tendencjom nie była w stanie przeciwdziałać repolonizacja. Odzyskanie kontroli nad niektórymi firmami, zwłaszcza bankami oraz firmami sektora energetycznego, nie przyniosło pozytywnych efektów. Dwa zrepolonizowane banki (Pekao i Alior) straciły od wyborów 15,8 mld zł giełdowej wartości, czyli ok. 30 proc. wartości z roku 2015. Giełdowa wartość firm energetycznych, poddanych kontroli „dobrej zmiany", spadła o 12,7 mld zł, czyli o ponad 29 proc. wobec dnia wyborów. Te spadki wartości spółek przejętych przez państwo od wyborów z 2015 r. miały miejsce w warunkach dobrej koniunktury giełdowej – wskaźnik WIG20 wzrósł w tym czasie o blisko 10 proc.

Odzyskane niemałym wysiłkiem finansowym rodowe srebra polskiej gospodarki – wzorem stępki pod budowę promu w Szczecinie, która miała zapoczątkować proces powrotu Polski na należne jej miejsce wśród potęg światowego przemysłu stoczniowego – przekształcają się w kupę złomu. Czy może to dziwić, skoro Energa, która pod rządami dobrej zmiany straciła niemal połowę (45 proc.) swej rynkowej wartości, ma od 2015 r. bodaj już szóstego prezesa?

Wątpliwa odbudowa potęgi

Te ogólne tendencje można zilustrować bardziej szczegółowymi przykładami przedsięwzięć, które miały podnieść polską gospodarkę na wyższy poziom i które na razie nie dają podstaw do optymizmu. Wspomniane wcześniej plany odbudowy potęgi polskiego przemysłu stoczniowego spełzły na niczym, gdyż okazało się, że nie tylko nie jesteśmy w stanie budować bardziej skomplikowanych statków, ale nawet nie jesteśmy w stanie ich zaprojektować.

Poważne wątpliwości budzi realność ambitnego planu elektromobilności. Milion samochodów elektrycznych, głównie produkcji krajowej, które miały jeździć po polskich drogach w 2025 r., w takiej ilości na pewno nie pojawi się, a już na pewno nie będą to głównie rodzime samochody. Uruchomienie produkcji polskiego auta elektrycznego, którego prototypowe egzemplarze powinny zgodnie z planem tej wiosny wyjeżdżać na polskie drogi, raczej odsuwa się w czasie. Ursus, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu zdawał się należeć do awangardy polskich firm tworzących podstawy przyszłej ekspansji polskiego przemysłu samochodów elektrycznych, ma kłopoty. Niejasne kapitałowe możliwości firmy Elektromobility Poland również nakazują z ostrożnością patrzeć na jej potencjalne zdolności produkcyjne.

Przedstawione wyżej wybrane wskaźniki makroekonomiczne, jak też przykłady konkretnych projektów o dużym ciężarze emocjonalnym (przemysł stoczniowy), które miały charakteryzować nową, suwerenną politykę gospodarczą, nie dają podstaw do stwierdzenia, że rządząca koalicja osiągnęła znaczące sukcesy w tym zakresie. Całkowita koncentracja rządzących na projektowaniu i publicznym prezentowaniu programów o charakterze socjalnym nie jest więc uzasadniona, gdyż grozi powstaniem niespójności pomiędzy rzeczywistym stanem gospodarki a jej obrazem malowanym w środkach masowego przekazu.

Uszczelnianie systemu podatkowego oraz stymulowanie gospodarki wydatkami konsumpcyjnymi ma swoje granice. Warto więc, mimo słusznej krytyki formułowanej pod ich adresem, wrócić do tych koncepcji i projektów, które były prezentowane przed wyborami w roku 2015 i w pierwszym okresie rządów „dobrej zmiany", a które zaczynają odchodzić w niepamięć, ustępując miejsca bardziej nośnym społecznie i efektywnym wyborczo programom socjalnym, i które powoli stają się jedynym elementem polityki gospodarczej rządu.

Prof. dr hab. Jan Czekaj wykłada na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie i w Wyższej Szkole Ekonomii i Informatyki w Krakowie. Był członkiem Rady Polityki Pieniężnej w latach 2003–2010.

Niedawno minął trzeci pełny rok „dobrej zmiany" w gospodarce. Równocześnie PiS rozpoczęło kampanię przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu UE, Sejmu i wyborami prezydenckimi. Słuchając wypowiedzi czołowych polityków PiS, nietrudno zauważyć diametralną różnicę pomiędzy tonem obecnej kampanii wyborczej a tej sprzed wyborów w roku 2015. O ile wtedy Polska jawiła się jako kraj w ruinie nękany różnymi plagami, to dzisiaj jest krainą dostatku i szczęśliwości, a głównym celem rządzących jest sprawiedliwe dzielenie owoców boomu gospodarczego, jakiego kraj nasz doświadcza od przejęcia władzy przez PiS (minicudu gospodarczego, jak mówi premier Morawiecki).

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację