Szykuje się w ochronie zdrowia olbrzymia zmiana, która dramatycznie zmienia sposób działania całego systemu. Myślę, że nawet jej twórcy nie do końca mają świadomość, co planują, i jaki to będzie miało wpływ na poszczególne jego elementy, przede wszystkim na pacjentów i pracowników medycznych. Nie śmiem tych planów nazywać „reformą", gdyż mam poważne wątpliwości, czy byłoby to zgodne z definicją tego słowa. Według słownika PWN „reforma" to „zmiana lub szereg zmian w jakiejś dziedzinie życia, w strukturze organizacji lub sposobie funkcjonowania jakiegoś systemu, mające na celu ulepszenie istniejącego stanu rzeczy".
Tymczasem przeglądając ministerialne plany nie można znaleźć żadnego dokumentu, w którym wskazano by, w jaki sposób wprowadzana sieć szpitali ma ułatwić pacjentom dostęp do leczenia. Z kolei likwidacja Narodowego Funduszu Zdrowia jest w najlepszym przypadku neutralna dla pacjentów, co stwierdził sam minister zdrowia. Zapomniał tylko dodać, że będzie to zapewne kosztowne przedsięwzięcie, a rachunki tej zmiany pokryją sami pacjenci jako podatnicy.
Zgodnie z teorią polityki publicznej, a przy problemie reformy służby zdrowia przywołać ją można jak najbardziej, najpierw trzeba problem zidentyfikować, określić sposoby jego rozwiązania, wybrać jeden z tych sposobów, a na końcu obserwować skutki jego wprowadzenia. To oznacza, że nadchodząca reforma systemu ochrony zdrowia jest wadliwa metodologicznie z punktu widzenia zarówno nauki jak i zdrowego rozsądku. To może spowodować podjęcie nieodpowiednich kierunków zmian, które będą skutkowały koniecznością przeprowadzania wkrótce kolejnych „usprawnień". Mało pocieszający dla pacjentów jest fakt, że najwyższą cenę, jaką za wprowadzony bałagan może ponieść minister zdrowia, to zaledwie dymisja.
Tematy zastępcze
Trudno oprzeć się wrażeniu, że resort zdrowia, nie umiejąc zidentyfikować prawdziwych problemów systemu, stara się tworzyć tematy zastępcze, zgodne z programem politycznym rządzącej partii. Następnie zajmuje się nimi „za wszelką cenę", wbrew logice i kosztom, jakie poniesie społeczeństwo. Liczy się stworzenie zasłony dymnej odwracającej uwagę od prawdziwych problemów oraz znalezienie fikcyjnego wroga, jakim obecnie jest sektor prywatnych inwestorów w ochronie zdrowia.
Wrogowi temu zarzuca się ciężkie „przestępstwo" – osiąganie zysku, rzekomo liczonego w miliardach i realizowanego kosztem pacjentów. Tylko dlaczego w sytuacji, gdy zysk wypracowuje szpital publiczny, który prowadzi intensywne inwestycje, a mimo to był w stanie zgromadzić ok. 140 mln zł (informacje prasowe), to jest dobrze? Natomiast gdy prywatny inwestor, płacąc podatek dochodowy (z czego publiczny jest zwolniony) przynosi zysk (zysk zwykle po dokonaniu inwestycji jest znikomy, a potencjalny rozwój trzeba finansować z kredytu komercyjnego), spotyka się z totalną krytyką ? Prawdę o tym, jak zyskowny jest sektor ochrony zdrowia pokazują wyniki giełdowej spółki EMC Instytut Medyczny, której prawie 30-proc. udziałowcem jest fundusz inwestycyjny należący do państwowego PZU. Spółka ta od 2014 r. przynosi stratę i winne temu nie jest złe zarządzenie. Retoryczne pytanie: czy w tej sytuacji regulator powinien likwidować sektor niepubliczny czy wprowadzić działania, które nakażą funkcjonowanie podmiotów na zasadzie not-for-profit. Ponadto pojawia się pytanie, czy szpital zadłużony, który musi co miesiąc negocjować z dostawcą leków lub wyrobów medycznych przedłużenie spłaty długu i dalsze zaopatrzenie, jest rzeczywiście lepszy i bezpieczniejszy dla pacjenta?