Władze nie dały się zaskoczyć tak jak dwa tygodnie wcześniej, kiedy rozwścieczony tłum szykował się do szturmu na Kapitol. Do stolicy ściągnięto liczne oddziały wojska, gromadząc siły na terenie sąsiadującego z Białym Domem parku Ellipse. Najpierw z tłumem starła się policja, padły strzały, zginęło kilku demonstrantów, po obu stronach były dziesiątki rannych. Była to jednak tylko przygrywka do prawdziwej tragedii. O godzinie 4.30 po południu, do walki włączyło się wojsko. Wspierani przez czołgi, uzbrojeni w granaty z gazem łzawiącym żołnierze wyszli na Pennsylvania Avenue. Potem wojsko wykonało bezlitosną szarżę na wielotysięczny tłum demonstrantów. Po dwóch godzinach zażartych walk centrum Waszyngtonu było oczyszczone, a starcia przeniosły się na drugi brzeg Potomaku, gdzie trwały do późnego wieczora. Do tej pory nie wiadomo, ile było łącznie ofiar.

To nie jest sprawozdanie z zamieszek związanych z inauguracją prezydenta Bidena. Opisane wyżej wydarzenia miały miejsce 28 czerwca 1932 roku, a demonstrantami byli amerykańscy patrioci – weterani I wojny światowej, domagający się natychmiastowej wypłaty obiecanych im przez rząd zasiłków (tzw. Armia Bonusowa). Żeby było ciekawiej, generałem, który wydał rozkaz ataku, był Douglas MacArthur, jego zastępcą ówczesny major Dwight Eisenhower, a oficerem dowodzącym kawaleryjską szarżą – major George Patton.

A jak przebiegła inauguracja prezydencka w roku 2021? Cykl publikacyjny „Rzeczpospolitej" powoduje, że pisałem ten felieton w środę rano, na wiele godzin przed jej rozpoczęciem. Jestem na 90 proc. pewny, że przebiegła względnie spokojnie, bez wojska walczącego na Pennsylvania Avenue z tłumem demonstrantów. Pierwszą stronę gazety zdobi zapewne zdjęcie składającego przysięgę prezydenta. Ale 90 to nie 100. Pozostaje 10 proc. obawy, że może jednak doszło do zamieszek, a na pierwszej stronie mamy zdjęcia walk i płonącego Waszyngtonu. I ta właśnie obawa pokazuje, w jak dziwnych czasach żyjemy.

Nawet jeśli wszystko poszło dobrze, to i tak między sytuacją sprzed 89 lat a obecną jest wiele frapujących podobieństw. Świat był wtedy i jest dziś w środku gigantycznego kryzysu gospodarczego (zdesperowanych weteranów skłoniły do marszu na Waszyngton bezrobocie i nędza). Systemy demokratyczne były wtedy i są dziś pod ogromną presją, atakowane przez agresywnych populistów i autokratów triumfalnie wieszczących koniec liberalnej demokracji. A ludzie byli wtedy i są dziś zdezorientowani, nie rozumieją mechanizmów, które doprowadziły świat do kryzysu, i chętnie wierzą teoriom spiskowym i politycznym szarlatanom, dającym łatwe odpowiedzi na trudne pytania. Wtedy przez radio, dziś przez internet.

W roku 1992 amerykański politolog Francis Fukuyama wydał słynną książkę, w której dowodził, że wraz z upadkiem komunizmu nastąpił właśnie „koniec historii": ostateczny triumf demokracji i wolnego rynku, początek okresu powszechnego pokoju i dobrobytu. Mylił się. Żyjemy znów w czasach historycznych wyzwań i dramatycznej walki o przyszły kształt świata. Dopiero zobaczymy, co z tego wyniknie.