Prawie wszyscy znają „La Bambę". Mało kto Los Lobos. Nowa wersja starego meksykańskiego hitu promująca film zapewniła tej grupie popularność w mediach i na dancingach.
Ale Los Lobos, czyli Wilki, mają też na koncie albumy z pikantnymi jak chili blues-rockowymi kompozycjami.
Amerykańska granica
Pierwsze nagrania z drugiej połowy lat 70. tego nie zapowiadały. To były bezpretensjonalne piosenki na kobiece i męski głosy. Ale na pewno nie kiczowate, jak „Pamelo, żegnaj" Tercetu Egzotycznego, śpiewającego w PRL o chłopcach z puebla. Debiutancka płyta „Si Se Puede!" była przedsięwzięciem charytatywnym, a dochód ze sprzedaży był przeznaczony dla członków United Workers of America. Związkowcy używali jako godła dumnego azteckiego orła i walczyli o prawa latynoskich i filipińskich robotników z kalifornijskich winnic. Po kilkuletnim strajku wywalczyli płace minimalne. Muzycy też harowali ciężko. Nagranie drugiej płyty trwało aż pięć miesięcy, ponieważ mogli się spotykać w studio dopiero po pracy wieczorem i w nocy.
Dużym krokiem na drodze do sławy był album „... A Time to Dance" (1983). Los Lobos zaczęli grać muzykę „z północy" i zatrudnili saksofonistę Steve'a Berlina z The Blasters. Płyta rozeszła się w 50 tysiącach egzemplarzy, co pozwoliło kupić dużego vana i wyruszyć na tournée po Ameryce.
Następny album „How Will the Wolves Survive?" z 1984 r. plasuje się pośród najważniejszych amerykańskich płyt lat 80. Punktem wyjścia do sukcesu stało się, podobnie jak u ZZ TOP, pomieszane motywów meksykańsko-teksańskich z bluesem, boogie i rock and rollem. T-Bone Burnett, opromieniony sławą gitarzysty w zespole Boba Dylana, pomógł skomponować „Don't Worry Baby". Dzięki niemu Los Lobos nagrywali w studiach Capitolu, choć nie zrezygnowali z sesji w garażu przyjaciela.