Pomysł Opery Bałtyckiej już przed premierą stał się wydarzeniem, bo „Thais" nie była wystawiana w Polsce od stu lat. Masseneta nasze teatry starają się nie dostrzegać i można to wytłumaczyć w jeden sposób. Jako przedstawiciel lirycznej opery francuskiej operuje subtelnymi środkami, raczej półcieniami niż mocnymi barwami, co od realizatorów wymaga niemałych umiejętności, by nadać jego utworom sceniczne życie.
Nie inaczej jest z „Thais", która kiedyś bulwersowała widzów podobnie jak powieść Anatole'a France'a, na której jest oparta. Dziś aura skandalu zwietrzała, o czym przekonaliśmy się już trzy dekady temu, gdy Ryszard Ber nakręcił film osnuty na tej powieści.
Rzecz dzieje się w początkach chrześcijaństwa. Urokom pięknej kurtyzany Thais ulegają wszyscy mężczyźni z wyjątkiem mnicha Atanaela, który chce ją nawrócić. Ona go wyśmiewa, potem jednak pojmuje, jak zwodnicza bywa bogini Wenus. Z pomocą mnicha wybiera prawdziwą wiarę i życie w klasztorze. Atanael nie może jednak o niej zapomnieć, a kiedy Thais umiera, ciesząc się na życie wieczne, on jest zrozpaczony, bo utracił tę, która była jego miłością.
W sensie dramaturgicznym dzieje się więc niewiele, w tej operze ważne są dialogi i monologi dwójki bohaterów, reszta postaci jest dla nich tłem. Erotyzm i pewne wyuzdanie nie mogą być dosłowne, muszą mieć francuską elegancję, kusić Atanaela i widzów nie w sposób wyzywający.
Nie udało się tego klimatu wytworzyć reżyserowi Romualdowi Wiczy-Pokojskiemu, który akcję umieścił poza czasem, sugerując, że mogłaby się rozgrywać również współcześnie. Taka interpretacja nie byłaby pozbawiona sensu, ale spektaklowi brak życia. Nie ratują go choreograficzne, banalne dodatki, ograniczona do minimum scenografia, a przede wszystkim statyczność poszczególnych scen.