Masoni, CIA i Stalin. Marek Krajewski w rozmowie z Jackiem Cieślakiem

Pisarz Marek Krajewski mówi Jackowi Cieślakowi o powieści "Mock" osadzonej w scenerii Breslau w 1913 roku z Halą Stulecia w tle.

Aktualizacja: 20.09.2016 18:45 Publikacja: 20.09.2016 18:00

Foto: Znak/ Szymon Szcześniak

"Rzeczpospolita": Tęsknił pan do postaci Mocka, z którym rozstał się pan w "Głowie Minotaura" w 2009 roku?

Marek Krajewski, pisarz: Tęskniłem za moim bohaterem, zwłaszcza dlatego, że zaczął żyć własnym życiem i trochę straciłem z nim kontakt. Gdy autor napiszę książkę, jego bohater idzie w świat, zadomawia się w wyobraźni czytelników, którzy kształtują go na swój sposób. I to właśnie czytelnicy domagali się powrotu Mocka. Zwłaszcza czytelniczki. To pogłębiło moją tęsknotę za Mockiem, zwłaszcza że znalazłem się na literackim rozdrożu. Skończyłem lwowski cykl o Popielskim i zastanawiałem się, co dalej. Ponieważ jestem człowiekiem ostrożnym, nie chciałem wprowadzać nowego bohatera w nowej scenerii. Postanowiłem wrócić do sprawdzonych wzorów.

Powstał prequel, w którym poznajemy losy Mocka na początku policyjnej kariery, gdy marzy o pracy w wydziale kryminalnym, a szansą dla niego staje się śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci pięciu osób w Hali Stulecia.

Krótko zastanawiałem się nad wyborem czasu, bo belle epoque to najciekawsza dekada w historii przedwojennego Wrocławia. W wyniku zwycięskiej wojny z Francją i wpływających do miasta kontrybucji wojennych, stawało się europejską metropolią. Chciałem też odejść od okresu międzywojennego ze względu na jego hitlerowski kontekst. Inaczej musiałbym mocno lawirować, bo nie chciałbym włączać mojego bohatera w hitlerowskie struktury władzy.

Ależ Polacy perwersyjnie lubują się w historii, której byli ofiarami.

Odczuwam to jako moralną niewygodę i belle epoque wydaje mi się wdzięczniejszą scenerią. Europa żyła wtedy pełnią życia, ale nie obywało się bez dekadencji, co zawsze jest interesujące dla autora ponurych kryminałów, którym jestem.

Otwarcie Hali Stulecia to także wielki polityczny skandal wywołany przez postępową sztukę Gerharta Hauptmanna w inscenizacji Maxa Reinhardta. Jej bohaterem stał się Napoleon jako symbol postępu, a nie zwycięstwo Prusaków nad cesarzem Francuzów pod Lipskiem. To bardzo przypomina dzisiejszy spór o wrocławski Teatr Polski.

Krytycy i czytelnicy mają prawo do różnych skojarzeń. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy nie starałem się przemycić moich przemyśleń na temat współczesności w kostiumie retro. Tak się złożyło, że pisałem książkę w czasie awantury o spektakl w Teatrze Polskim i wiedziałem, o co chodzi, ale nie żyję tymi kwestiami. Jestem autorem kryminałów historycznych i wszystkie elementy opisywanego czasu są dla mnie ważne. Sprawa sztuki była głośna. Przeciwko jej wystawieniu protestowali wojenni weterani, uważali bowiem, że ośmiesza ona Niemców. Spektakl nie odniósł sukcesu. Jednak postaci Hauptmanna i Reinhardta były dla mnie wyłącznie znakiem opisywanych czasów, scenografią.

Konflikty między postępowcami i konserwatystami są charakterystyczne dla wszystkich epok, a u pana kryminalna intryga łączy się z napięciami pomiędzy masonerią i Związkiem Wszechniemieckim.

Nie natknąłem się na opis takich zdarzeń, to moja licentia poetica, ale wydaje mi się, że wysoce prawdopodobna. Czytałem wiele o Związku Wszechniemieckim, którego członków trzeba nazwać prekursorami nazizmu. Niestety, byli oni bardzo popularni we Wrocławiu. Mówię "niestety", ponieważ utożsamiam się z całą tradycję mojego miasta. I dobrą, i złą. Tak bardzo, że za głosujących w 1933 roku na partię Hitlera jest mi wstyd.

Czy Hala Stulecia zbudowana przez liberalnego architekta Maxa Berga naprawdę miała masońską symbolikę?

Niesamowita konstrukcja i bryła hali od zawsze pobudzała wyobraźnię. Jerzy Ilkosz, autor książki będącej biblią wiedzy na temat hali, wspomina że krytycy sztuki dopatrywali się w budowli podobieństwa z nietzscheańskim nadczłowiekiem. Kopuła miała symbolizować samotność gór, w których żyje Zaratustra. To wszystko niezwykle interesujące, ponieważ łączy się z tajemnicą, co jest ważne dla autora powieści tajemnic. Trop masoński był dla mnie ważny, ponieważ działała we Wrocławiu znana loża Horus. W tej sprawie konsultowałem się ze specjalistą w zakresie historii wolnomularstwa, profesorem Tadeuszem Cegielskim. Pomógł mi zwłaszcza w kwestii lóż adopcyjnych, czyli przeznaczonych dla kobiet. Moja postać baronowej Charlotty Bloch von Bekessy wzorowana jest na jednej z węgierskich wolnomularek. Jednak symbolika masońska w architekturze Hali Stulecia jest raczej kwestią zanadto rozbudzonej wyobraźni.

Mamy w książce polityczną rozgrywkę o przyjazd na otwarcie Hali Stulecia cesarza Fryderyka Wilhelma, co jest faktem, oraz political fiction z zamachem na Stalina podczas Kongresu Pokoju w 1948 roku.

Lubię kompozycję klamrową, a moi czytelnicy powieści zauważyli pewnie, że prolog i epilog rozgrywa się w czasach innych niż płynie główny nurt powieści. Uznałem, że interesującą klamrą będzie rzekomy plan zamachu na Stalina, w co zaangażowane jest CIA i pracujący dla niej po wojnie Mock.

Miał powstać mini-serial na podstawie pana powieści w reżyserii Agnieszki Holland. Na razie mamy spektakl w Teatrze Współczesnym.

Było już blisko do rozpoczęcia prac nad mini-serialem. Niestety, wydaje mi się, że ten projekt nie ujrzy w najbliższym czasie światła dziennego. Ubolewam nad tym, ale cieszę się z powodu spektaklu Agnieszki Olsten, bo po raz pierwszy mój bohater i jego literacki świat zostały zwizualizowane. Dobrym odtwórcą roli Mocka jest Konrad Imiela. Zaufałem ludziom teatru. Na pewno zaskoczyli mnie tym, że zamiast pokazać fabułę woleli skupić się na motywach upadku i dekadencji. To było dla mnie ożywcze i ciekawe.

Gdzie poza Polską pana książki cieszą się największą popularnością?

Zostały przetłumaczone na 20 języków. Co zrozumiałe, ze względu na scenerię Breslau, najlepiej były przyjmowane w Niemczech. Sukces na Ukrainie odniosła seria lwowska, ale na tej fali wypłynął tam również cykl wrocławski. Cieszy mnie to, również dlatego, że mam rodzinne związki ze Lwowem. Trzecim krajem są Włochy i to jest duży powód do radości, ponieważ jestem filologiem klasycznym, a moje serce bije w rytm łacińskiego heksametru. Kiedy jestem we Włoszech na każdym domu widzę łaciński napis. To jest moja druga ojczyzna.

Ile sprzedał pan książek?

Około miliona.

A kto będzie bohaterem pana następnej powieści?

Mock, a rzecz będzie się działa w 1914 roku. Pozostaję wierny belle epoque.

"Rzeczpospolita": Tęsknił pan do postaci Mocka, z którym rozstał się pan w "Głowie Minotaura" w 2009 roku?

Marek Krajewski, pisarz: Tęskniłem za moim bohaterem, zwłaszcza dlatego, że zaczął żyć własnym życiem i trochę straciłem z nim kontakt. Gdy autor napiszę książkę, jego bohater idzie w świat, zadomawia się w wyobraźni czytelników, którzy kształtują go na swój sposób. I to właśnie czytelnicy domagali się powrotu Mocka. Zwłaszcza czytelniczki. To pogłębiło moją tęsknotę za Mockiem, zwłaszcza że znalazłem się na literackim rozdrożu. Skończyłem lwowski cykl o Popielskim i zastanawiałem się, co dalej. Ponieważ jestem człowiekiem ostrożnym, nie chciałem wprowadzać nowego bohatera w nowej scenerii. Postanowiłem wrócić do sprawdzonych wzorów.

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Literatura
Dzień Książki. Autobiografia Nawalnego, nowe powieści Twardocha i Krajewskiego
Literatura
Co czytają Polacy, poza kryminałami, że gwałtownie wzrosło czytelnictwo
Literatura
Rekomendacje filmowe: Intymne spotkania z twórcami kina
Literatura
Czesław Miłosz z przedmową Olgi Tokarczuk. Nowa edycja dzieł noblisty
Literatura
Nie żyje Leszek Bugajski, publicysta i krytyk literacki