Dlaczego teraz, a nie w ciągu poprzednich czterech i pół roku wojny? Dlatego że mieszkańcy Rosji zaczynają już odczuwać skutki imperialnej polityki prowadzonej przez swego prezydenta. Narastające ograniczenia wypłat zasiłków socjalnych, powoli, ale stale rosnące ceny, nieustannie obniżający się poziom życia coraz większych grup społecznych – to wszystko pomału przekłada się na niezadowolenie obywateli. Jesienne wybory gubernatorów rządząca partia Jedna Rosja przegrała w większości regionów dalekowschodnich i utrzymała się tam u władzy tylko dzięki wsparciu administracji państwowej i masowym fałszerstwom.

Nie pomogła nawet pomoc prezydenta, którego popularność spadła do poziomu sprzed pięciu lat – tuż po masowych protestach przeciw fałszerstwom na wyborach prezydenckich, które wyniosły go do władzy. W dodatku porażka na Dalekim Wschodzie niczego nie nauczyła Kremla, można więc bez trudu przewidzieć, że poziom życia w Rosji nieuchronnie (choć powoli) będzie się obniżał.

I właśnie dlatego to najlepszy moment na mocne wymierzenie prezydentowi Putinowi kuksańca. Może on otrzeźwić kremlowską elitę albo przynajmniej jej znaczną część. Wykluczone jest więc mamrotanie Zachodu o konieczności „obniżenia napięcia" na Morzu Azowskim. Z drugiej strony nie chodzi też o demonstracje militarne w rodzaju wizyty eskadry amerykańskich okrętów wojennych w Odessie, lecz o solidny, szybko i wspólnie wprowadzony pakiet sankcji gospodarczych – na przykład mocno (a nie tylko symbolicznie) ograniczający dostęp rosyjskich firm do światowych rynków finansowych.

Jego celem nie byłoby jednak wywołanie w Rosji rewolucji zubożałych obywateli (do ich pełnej pauperyzacji jest bardzo daleko, a rewolucja w ogóle nie wchodzi w grę) ani nawet o wpływanie na wewnętrzną politykę Rosji. Chodzi o wymuszenie na Kremlu przewartościowania polityki zagranicznej.

Warunkiem powodzenia jest szybkość i jedność działania Zachodu. Teraz.