Ale w przypadku Macrona sprawa jest jeszcze poważniejsza. Sednem systemu władzy, który zbudował, była przecież wizja nieomylnego prezydenta wskazującego narodowi kierunek zmian, „pana zegarów", jak to mówiono nad Sekwaną, który sam decyduje, kiedy należy zwolnić z reformami, a kiedy przyspieszyć. Teraz po raz pierwszy ktoś inny ustala agendę prezydenta. Makronizm może się z tego nigdy nie podnieść, tym bardziej że już mniej niż jedna czwarta Francuzów ufa głowie państwa.
Decyzja Pałacu Elizejskiego ma jednak także wymiar europejski, a nawet światowy. Zaraz po zdobyciu władzy Emmanuel Macron poleciał przecież do Berlina z jasną ofertą dla Niemiec: Francja wreszcie podejdzie poważnie do reform, ograniczy jak inne kraje Unii deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB, a w zamian Berlin przystanie przynajmniej na część lansowanych przez Paryż zmian w strefie euro, w tym powołanie odrębnego budżetu unii walutowej i ministra finansów.
Jednak kosztowne ustępstwa wobec „żółtych kamizelek" oznaczają, że Francja najpewniej nie dotrzyma obietnicy. Pogarszająca się koniunktura gospodarcza w Europie to niewystarczający argument, by przekonać Niemców, że Francuzi pozostają poważnymi partnerami, z którymi można przebudowywać Unię. W końcu w tych samych warunkach Niemcy wypracowują budżetowe nadwyżki.
W Polsce, którą przez ostatnie 18 miesięcy Macron tyle razy obrażał, takie osłabienie francuskiej pozycji zostanie zapewne przyjęte z ulgą.