Miał być tylko epizodem w historii Ameryki. Wypadkiem przy pracy dobrze naoliwionej demokracji. Prezydentem, po którego odejściu kraj wróci w stare koleiny. Dlatego demokraci postawili w nadchodzących wyborach na kandydata, który jak nikt uosabia ciągłość władzy. Po 36 latach w Senacie i 8 w Białym Domu u boku Baracka Obamy Joe Biden jest przewidywalny do bólu. Dokładne przeciwieństwo impulsywnego Donalda Trumpa, który jednym tweetem potrafi w środku nocy wywrócić wieloletnią strategię Waszyngtonu w tej czy innej dziedzinie.

Dziś, na nieco ponad miesiąc przed wyborami, widać, jak poważny był to ze strony demokratów błąd. Trump ma wiele wad. Nie potrafił poradzić sobie z pandemią, budowa muru na granicy z Meksykiem okazała się porażką, powstrzymanie programu atomowego Korei Północnej spełzło na niczym. Jednak miliarder był też pierwszym, który zabrał się za realne problemy, których do tej pory nie dostrzegał establishment w Waszyngtonie. Od czasów Richarda Nixona żaden prezydent nie odważył się postawić chińskiej potędze. Trump wyszedł też naprzeciw strachom biedniejącej klasy średniej, która nie może się odnaleźć w świecie globalizacji. Zrozumiał, że dla wielu Amerykanów zanik tradycyjnego białego społeczeństwa następuje zbyt szybko. I pokazał, że niemiecko-rosyjski flirt, którego ucieleśnieniem jest Nord Stream 2, może być niebezpieczny dla Zachodu.

Te wyzwania mógłby przejąć kandydat demokratów, gdyby był to młody polityk z nowego rozdania. Być może zdołałby zbudować syntezę między dawnym światem a zmianami autorstwa Trumpa, skuteczniej dokończyłby dzieło rozpoczęte przez miliardera. Prezydentura Bidena oznacza jednak cofnięcie zegarów o cztery lata. Dlatego mimo katastrofalnego bilansu pandemii i 30 milionów bezrobotnych coraz więcej Amerykanów waha się, czy nie dać Trumpowi kolejnej kadencji w Białym Domu.

Jeśli Trump faktycznie wygra te wybory i przejdzie przez zarazę, będzie miał trwałe miejsce w historii Ameryki. To będzie lekcja nie tylko dla Ameryki, ale i dla wielu krajów, które jak Polska wpadły w objęcia konserwatywnej rewolucji. Tu także zamiast totalnej opozycji być może skuteczniejszym sposobem powrotu do władzy opozycji byłoby uznanie, że część tego, co robią dziś rządzący, ma jednak sens.