Wystarczy pojechać do Czech, by zobaczyć, jak auta z polskimi rejestracjami grzecznie jadą pięćdziesiątką po obszarze zabudowanym, a w Austrii czy Szwajcarii nie próbują szarżować nawet na autostradach. Kierowcy mają bowiem świadomość, że tamtejsze systemy kontroli są rozbudowane, policja reaguje błyskawicznie, a mandaty rujnują kieszeń.

Z tej perspektywy wyłączenie fotoradarów stacjonarnych w Polsce, nie tak zresztą licznych, można uznać za kompletne nieporozumienie. Wzrost liczby wypadków jasno to potwierdza. Rzecz jasna nie chodzi o fotoradary przenośne: ukrywanie ich przez gminnych strażników w krzakach i koszach na śmieci dla zwiększenia skuteczności łapanki było patologią służącą jedynie nabijaniu samorządowej kasy, a nie poprawie bezpieczeństwa. Trudno natomiast zrozumieć, dlaczego folią zasłonięto np. fotoradary przy niektórych ulicach w Warszawie. Efekty widzimy od razu. Nie dość, że kierowcy znacznie przyspieszyli, to wyłączenie urządzeń na ruchliwych skrzyżowaniach ze światłami okazało się dodatkową zachętą do ryzykownego przejeżdżania na „późnym żółtym".

W sytuacji gdy nadmierna prędkość jest w Polsce jedną z głównych przyczyn wypadków drogowych, a ich skutki okazują się statystycznie znacznie gorsze niż w europejskich krajach o dużo bardziej rozwiniętej motoryzacji, należałoby systemy kontrolne rozbudowywać, a nie ograniczać. Skuteczność takiej kontroli – a w rezultacie nieuchronność mandatu czy zatrzymania prawa jazdy – powinna być straszakiem na tych, którzy dodają gazu bez opamiętania.

Co prawda teraz część fotoradarów znowu działa, a MSWiA zapowiada zwiększenie liczby patroli drogówki. Jednak trudno się spodziewać, że szybko skłoni to kierowców do bardziej ostrożnej jazdy.