Gdy w zeszłym roku zaczynały się białoruskie protesty, napisałem, że Łukaszenko jest już politycznym trupem, jednak smród jego rozkładu długo będzie zatruwał atmosferę. Nie przewidziałem, że dół, w jakim utknął razem ze swym otoczeniem, będzie tak głęboki, a fetor tak dotkliwy. Inaczej nie można opisać kolejnej jego antypolskiej szykany, czyli „procesu sądowego", mającego udowodnić, że Armia Krajowa, w której przecież na białoruskich kresach w niektórych oddziałach do trzech czwartych żołnierzy było Białorusinami, dokonywała... ludobójstwa Białorusinów. Nie ma co tłumaczyć niedorzeczności tego oskarżenia, jak i tego, że Łukaszenkowskie sądy wszystko są w stanie dowieść...

Pytanie, po co Łukaszenko to robi. Przede wszystkim, by skłócić Białorusinów z Polakami. Ale też by wymusić na nas uznanie, że to on jest nadal prezydentem Białorusi. Sądzi pewnie, że to otworzyłoby mu drogę na europejskie salony, a dokładniej – na rynki. Mińsk został bowiem wreszcie obłożony solidnymi sankcjami i odcięto go od dopływu zagranicznego kapitału. Jedyny sojusznik, czyli Kreml, zaczął w końcu kręcić nosem i nie chce już finansować nieudacznika.

Łukaszenko nie zdaje sobie jednak sprawy, że tym razem ma przeciw sobie dość zjednoczony front Zachodu. Zmiana jego położenia mogłaby nastąpić w wyniku porozumienia wszystkich zainteresowanych, co oczywiście nie nastąpi. Powinien odejść jak najszybciej, ale to nie dociera do byłego dyrektora sowchozu. Dla nas to oznacza, że nasi rodacy nadal będą siedzieli w Łukaszenkowskich więzieniach. A samym procesem nie ma się co przejmować, bo po usunięciu Łukaszenki wyrok zostanie anulowany – tak jak tysiące innych.