Wręcz przeciwnie – głowa państwa jest gotowa pójść na zwarcie z PiS i nawet jeśli konsultacje z partią rządzącą nie przyniosą rezultatu, postawić ją przed faktem dokonanym i wysłać do Senatu wniosek o referendum, nie mając rozstrzygającej deklaracji ze strony senatorów w tej sprawie. Byłoby to jednak dla Andrzeja Dudy bardzo duże ryzyko. Wszak prezydent kilka razy już zaskakiwał swoimi wetami PiS, nie miałby więc żadnej gwarancji, że kierownictwo partii Jarosława Kaczyńskiego uznałoby, że to dobra okazja do spektakularnej zemsty i wniosek o referendum by przepadł.

PiS może kalkulować w taki sposób: lepiej dla obozu władzy, gdyby do referendum w ogóle nie doszło, niż gdyby je zorganizowano, a Polacy by je zignorowali. Innymi słowy – lepszy jeden policzek dla prezydenta niż upokorzenie całego obozu władzy niską frekwencją.

Ale PiS może też myśleć zupełnie inaczej: referendum to przecież dobra okazja do tego, by zrzucić z agendy kilka niewygodnych tematów. Wprowadzenie daniny solidarnościowej? Zakaz aborcji eugenicznej? Kontrowersyjna ustawa o ochronie zwierząt zakazująca hodowli zwierząt futerkowych? Dla PiS w kilku trudnych kwestiach bezpieczniej byłoby przerzucić odpowiedzialność na obywateli, niż samodzielnie podejmować decyzje, które mogą przynieść polityczne straty.

Prezydent nie chce się jednak zgodzić na takie rozwiązanie. Sęk w tym, że akurat w sprawie referendum więcej do powiedzenia ma w tej chwili PiS niż sam prezydent. Bez zgody PiS referendum się nie odbędzie, a bez wsparcia partii rządzącej może zakończyć się spektakularną porażką. To PiS rozdaje więc w tej sprawie karty.

Inaczej sprawa wygląda w dłuższej perspektywie. Przed przyszłorocznymi wyborami to PiS będzie zakładnikiem Dudy, bo spektakularne weto może w czasie kampanii zatopić wizerunek PiS jako skutecznej partii spełniającej swoje obietnice. A prezydent wysyła już nazbyt wymowne sygnały, że czas podpisywania niedopracowanych, pisanych na kolanie ustaw się już skończył.