Wtorkowa dymisja Giuseppe Contego oznacza, że 65. rząd w powojennych Włoszech przechodzi do historii. Kraj ma więc nową ekipę średnio co 14 miesięcy. Ten niestabilny układ jest przekleństwem państwa, które nie potrafi przeprowadzić poważnych reform strukturalnych i wreszcie postawić gospodarki na nogi. Ale tym razem skomplikowane procedury parlamentarne okazały się zbawieniem dla Włoch. I całej Unii. To one pozwoliły powstrzymać Mattea Salviniego przed przejęciem pełni władzy i – czego nikt w Rzymie nie może w pełni wykluczyć – wyprowadzeniem kraju ze strefy euro i Unii.

Ale to tylko wygrana bitwa, a nie wojna. Poza parlamentem Salvini święci bowiem tryumfy. W ostatnim roku poszybował w sondażach, bo prowadził permanentną kampanię wyborczą. To poparcie prędzej czy później przełoży się na większość w parlamencie, jeśli nowa koalicja, którą będzie próbował budować prezydent Sergio Mattarella, nie przeprowadzi wreszcie poważnych reform, które przestawią kraj na tory przyzwoitego wzrostu gospodarczego i niższego bezrobocia. Sam Salvini zaproponował już radykalne obniżenie podatków, aby włoskim firmom znów opłacało się produkować. Ale, o czym lider Ligi już nie powiedział, musi temu towarzyszyć równie radykalne obniżenie wydatków, inaczej kraj, który ma relatywnie najwyższy dług w Unii po Grecji, znajdzie się na skraju bankructwa i pociągnie za sobą całą strefę euro.

Dowiedz się więcej: Salvini zatrzymany, Unia uratowana

Jedyną realną alternatywą dla rządu Salviniego jest dziś szeroka koalicja lewicy. Ale to nie wyklucza radykalnych reform. W końcu to polityka zaciskania pasa kanclerza Gerharda Schrödera pozwoliła na szybki wzrost gospodarczy, jakim do niedawna cieszyły się Niemcy. To także rząd Leszka Millera zasadniczo obniżył podatek od zysku firm i pomógł w szybkim rozwoju kraju. Co prawda, tak jak SPD i SLD, również włoska lewica może za to zapłacić wysoką cenę przy urnach. Ale ratowanie Włoch wymaga poświęceń.