Tusk przestrzegał w weekend przed konsekwencjami zwycięstwa „ajatollaha”, a Kaczyński snuł wizje bezprawia w Polsce i zamkniętych stref rządzonych przez szariat w efekcie napływu muzułmańskich imigrantów, co miałoby być konsekwencją wyborczego zwycięstwa opozycji.

Przy okazji przewodniczący Rady Europejskiej rozwiązał inny polityczny dylemat. Komentatorzy zastanawiali się, jak połączy sprawowanie funkcji wysokiej rangi urzędnika europejskiego, który powinien zachować bezstronność, z wystąpieniem na politycznym wiecu. Wszak długo deliberowano, czy Tusk będzie się mógł zaangażować jesienią w kampanię wyborczą, skoro jego europejska kadencja kończy się formalnie dopiero w listopadzie. Jak jednak było widać w sobotę na stołecznym placu Konstytucji, były premier nie ma z tym najmniejszego problemu. Choć nie wymienił nazwy żadnej partii, wystąpił wśród liderów zjednoczonej opozycji, zachęcając do głosowania za Europą. Jeśli ta sytuacja nie spotka się z żadną reakcją ze strony instytucji UE lub unijnych przywódców, będzie to tylko sygnał, że Tusk na całego zaangażuje się w kampanię jesienią, przed wyborami do Sejmu i Senatu.

Jego obecność na sobotnim marszu wiąże się jednak ze sporym ryzykiem. Z jednej strony może zmobilizować umiarkowanych wyborców centrum, którzy wahają się, czy 26 maja pójść zagłosować. Przekonując, jak wysoką stawkę mają te wybory, zastrzegając, że brak wewnętrznej spójności to nie wada, ale dowód na bogactwo Koalicji Europejskiej, Tusk może okazać się dla niej wielkim dobroczyńcą. Z drugiej strony na wynik opozycji będzie się patrzeć przede wszystkim przez pryzmat jego zaangażowania. Jeśli Koalicja wygra, to Tusk będzie sobie przypisywał to zwycięstwo, jeśli przegra, to na niego liderzy opozycji zrzucać będą winę. Dlatego można się spodziewać, że Tusk postawił na szali swój autorytet, ponieważ jego polityczna intuicji podpowiada mu, że KE może wygrać, a ta wygrana wzmocni też jego.

Skierowanie przez Tuska przesłania do centrowego elektoratu jest sporym kłopotem dla PiS. Szczególnie, że partia Jarosława Kaczyńskiego stanęła przed najważniejszym dylematem tej kampanii – bić się o środek, czy też stoczyć bój z Pawłem Kukizem i Konfederacją o prawą flankę. Wprowadzenie wątku islamskiej nawały zagrażającej Polsce może być sygnałem, że prezes PiS postanowił wybrać tę drugą opcję. I widząc, że Konfederację niesie lęk przed konsekwencjami amerykańskiej ustawy 447 dotyczącej żydowskich roszczeń, zdecydował się podnieść ważny dla narodowców temat tożsamości kulturowej i obrony przez imigracją.

Kaczyński, jak Tusk, podjął ryzyko. Podniesienie tematyki uchodźców pod koniec kampanii samorządowej, owszem, zmobilizowało elektorat, ale nie upatrzony przez PiS, lecz ten wielkomiejski, liberalny, który oczywiście zagłosował przeciwko partii rządzącej. Poza tym liderzy Zjednoczonej Prawicy nigdy nie przelicytują narodowców w radykalizmie. Pytanie, czy warto płacić taką cenę w chwili, gdy napływ islamskich imigrantów nie jest dla Polaków tematem numer jeden. Jest nim teraz bez wątpienia problem pedofilii w Kościele. I prawdopodobnie to ta sprawa – i wiarygodność dotyczących jej działań PiS oraz opozycji – zdecyduje o wyniku wyborów w przyszłą niedzielę. Jesienią czekać nas będzie zaś kolejna odsłona wojny Tuska z Kaczyńskim.