Pierwszą warstwą, która wprawiła go w widoczne zadowolenie, było postraszenie Zachodu nową rosyjską bronią masowego rażenia. Prawie połowę jego wystąpienia stanowiła prezentacja różnych rakiet, podwodnych pocisków, broni laserowej. Do tej warstwy należy też niewątpliwy rewanż wizerunkowy za pogrom rosyjskich najemników 7 lutego nad Eufratem, którego dokonali Amerykanie. Putin zemścił się na USA – przynajmniej wirtualnie. Teraz natowscy eksperci będą się tygodniami spierać, czy to, co zobaczyli, istnieje naprawdę, czy też był to rodzaj fake newsa, a media będą poważnie rozważać, czy Rosja jest groźna czy może jeszcze nie.

Putin zyska dzięki temu czas i spokój. Jak bardzo mu na tym zależy, świadczą też słowa skierowane do Donalda Trumpa, by ten, nie spiesząc się, pomyślał o tym, co pokazano w Moskwie i czego domaga się rosyjski przywódca. I to jest druga warstwa. 18 marca w Rosji będą wybory prezydenckie, a Putin cały czas zachowuje się tak, jakby w jego kraju istniała polityczna konkurencja i on mógł je przegrać. W dodatku do tej przegranej mogłyby się przyczynić USA. Oba założenia są fałszywe.

Kolejna warstwa jest trudniejsza do wyśledzenia. Czegóż bowiem domaga się rosyjski przywódca?

Od 2007 r., od słynnego wystąpienia w Monachium, Putin pożąda jednego: „by głos Rosji został usłyszany”. Innymi słowy, Kreml chce mieć przekonanie, że współrządzi światem, a jego interesy są zabezpieczone. Interesy, których (poza koniecznością zachowania wszędzie dawnych pomników radzieckiej chwały) sam nie potrafi zdefiniować. A może jednak potrafi? W środę Putin powiedział, że „wraz z rozpadem ZSRR Rosja straciła ponad 20 proc. swojego terytorium”. Po raz kolejny więc nakreślił granice swoich marzeń – ponowne opanowanie utraconych ziem. Czy jego głos zostanie usłyszany?