W deszczowy wieczór pod mostem Małgorzaty – w centrum Budapesztu, w pobliżu siedziby węgierskiego parlamentu – dwupokładowy stateczek wycieczkowy „Hableany” („Syrenka”) został uderzony przez „Viking Sigyn”, który z kolei próbował uniknąć wpadnięcia na filar mostu. „Hableany” przewrócił się na bok i zatonął; jak mówili świadkowie „w ciągu sekund”.

Na pokładzie znajdowało się 35 osób: wycieczka z Korei Południowej i dwóch członków załogi. Najstarszy pasażer miał 73 lata, a najmłodsza – sześć lat. Jeśli nawet ktoś na „Hableany” zdążył włożyć kamizelki ratunkowe, to było to niewiele osób. Siedem wyłowionych ofiar ich nie miało.

Siedem kolejnych osób udało się uratować, pozostałe zostały na razie uznane za zaginione. – Jestem ze służb medycznych, nie mogę więc mówić, że nie ma nadziei. Mogę jedynie powiedzieć, że są niewielkie szanse – stwierdził rzecznik służb ratunkowych Pal Gyorfi.

Pierwszy sygnał o katastrofie służby ratunkowe otrzymały po dziesięciu minutach, gdy „Syrenka” była już pod wodą. Początkowo akcję ratunkową utrudniała pogoda (deszcz i wiatr) oraz silny prąd. Ponieważ nie znaleziono pozostałych pasażerów, władze nakazały wstrzymanie ruchu statków na Dunaju na południe od węgierskiej stolicy, dokąd prąd mógł już znieść ciała.

W Seulu bardzo emocjonalnie zareagowano na wydarzenia w Budapeszcie. Rząd wysłał własnych ratowników na Węgry. Eksperci tłumaczą to pamięcią o katastrofie w 2014 roku promu „Sewol”, w której zginęło 314 osób. —ał