Inwestorzy z Warszawy do handlu wrócili po dniu przerwy. I na początku sesji wydawać by się mogło, że przerwa ta naprawdę dobrze zrobiła naszemu rynkowi. WIG20 w pierwszych minutach handlu zyskiwał około 0,7 proc. i wydawało się, że jest szansa na jakieś odbicie. Argumentem za tym scenariuszem był również zielony początek dnia na innych europejskich rynkach. Przepis na udaną sesję był więc gotowi. Warszawa postanowiła jednak żyć własnym życie.

Początkowy optymizm szybko na naszym rynku wyparował. Indeks największych spółek naszego parkietu już po godzinie od rozpoczęcia handlu znalazł się blisko poziomu zamknięcia z środy. Później zaczęło się męczące przeciąganie liny. Już w tym momencie nasz rynek odstawał od innych parkietów, gdzie byki rozdawały karty. Najgorsze i tak miało dopiero nadejść.

Problemy zaczęły się, kiedy do gry wszedł kapitał amerykański. Wtedy to na naszym rynku zaczęły się wyraźne spadki, które kontrastowały ze wzrostami na zachodzie Europy, a także z udanym początkiem dnia na Wall Street. Nasz rynek ewidentnie popadł w niełaskę jeśli chodzi o globalny kapitał. Do końca dnia WIG20 raził słabością. Ostatecznie stracił w piątek 0,7 proc. co było jednym ze słabszych wyników na Starym Kontynencie.

Warszawa ma za sobą krótszy tydzień giełdowy, ale emocji było aż nadto. Dominował kolor czerwony. Wtorkowy wzrost indeksu WIG20 był w zasadzie tylko wypadkiem przy pracy. Indeks jest obecnie najniżej od początku 2017 r. Tematem numer jeden na światowych rynkach pozostaje wojna handlowa, która zapewne jeszcze nie raz da o sobie znać. Z drugiej strony relatywna słabość naszego rynku może być związana z sierpniową rewizją indeksu MSCI EM (dojdzie do niej po sesji 26 sierpnia). Mając te czynniki na uwadze trudno w tej chwili być optymistą. Z drugiej strony...nadzieja przecież umiera jako ostatnia.

Rzut oka jeszcze na rynek walutowy, gdzie złoty odreagował część ostatnich spadków. W piątek dolar był wyceniany na 3,91 zł, zaś euro kosztowało 4,34 zł.