Rz: „Don Kichot" towarzyszył panu przez prawie 30 lat. Próbował pan zdobyć na ten film pieniądze. Zmieniali się producenci, obsada, scenariusze. Dzisiaj „Człowiek, który zabił Don Kichota" wchodzi na ekrany. Czuje się pan uwolniony czy samotny?
Terry Gilliam: Uwolniony? Nie, bo rozmawiam z panią, z innymi dziennikarzami, z widzami. Jeżdżę z „Don Kichotem" na festiwale i premiery w kolejnych krajach. Potrwa to jeszcze co najmniej pół roku. A samotny? Też nie. Mogę być sam, ale nigdy nie czuję się samotny. Zbyt wiele ciekawych spraw i ludzi jest wokół.
„Człowiek, który zabił Don Kichota" jest pewnie innym filmem niż ten, który powstałby ćwierć wieku temu.
W pierwszej produkcji Johnny Depp miał cofać się w czasie do XVII w. Teraz zdecydowałem się akcję osadzić we współczesności. Bohatera Cervantesa zastąpił mężczyzna, który kiedyś Don Kichota zagrał i wyobraża sobie, że naprawdę nim jest. To zmniejszyło budżet i ułatwiło zdjęcia, bo nie trzeba było likwidować napisów na ulicach, zakrywać trakcji elektrycznych i zdejmować talerzy do odbioru satelitarnego. Ale myślę, że zmiana wyszła na dobre filmowi.
Dzięki temu opowiada pan o nas wszystkich. O zwariowanym świecie, wartościach, które zgubiliśmy, ale i o tym, że warto realizować marzenia.