W czasach eksplozji nowych technik Hollywood serwuje widzom remake’i dawnych animowanych przebojów. Oryginalny „Król Lew” powstał w 1994 roku. To była historia małego lewka Simby, który czuje się winny śmierci ukochanego ojca i ucieka z krainy lwów, by wieść samotne życie. Jednak po latach wraca do swojego królestwa, by ocalić je od tyranii i objąć ojcowski tron. Disneyowscy twórcy przestali serwować dzieciom słodkie bajki. Zrobili pean na cześć miłości i lojalności, opowiedzieli o przyjaźni samotnych „odmieńców”, ale też o niegodziwości, chytrości, walce o władzę, w imię której można posunąć się nawet do zbrodni, a wreszcie o śmierci. Potrafili pokazać tęsknotę – jak w scenie, w której Simba patrzy w niebo i przypomina sobie słowa ojca o przodkach patrzących na nas z gwiazd.

Film pobił wszelkie rekordy powodzenia, do dziś zarobił ponad miliard dolarów, a jego bohaterowie Simba, Pumba czy Tymon zagościli nie tylko w wyobraźni małych widzów, lecz również na milionach produktów – od piórników do dziecięcej pościeli.

Po 25 latach nową wersję „Króla Lwa” zrealizował spec od kina rozrywkowego Jon Favreau. W technice live-action oddał rzeczywistość niemal z fotograficzną dokładnością. Afrykańska sawanna, stada antylop i słoni – wszystko tu wygląda naturalnie. Zachwycają piękne krajobrazy, wzrusza wizerunek małego, nieporadnego Simby, a sekwencje walk wzbudzają w widzu niepokój i poczucie grozy. Film trwa o pół godziny dłużej niż oryginał, bo kamera rozkoszuje się niezwykłymi widokami. Niektórzy zachodni krytycy uważali, że w tej dosłowności wyparowała z ekranu magia. Coś w tym jest – animacja z pewnością mocniej uruchamia dziecięcą wyobraźnię niż fotograficzna dokładność. Ale nowy „Król Lew” też ma swój urok, muzykę Hansa Zimmera, na nowo nagrane utwory Eltona Johna i Tima Rice’a, dodatkowo nową piosenkę Beyonce „Spirit”.

To uczta dla młodych widzów. A ci, co pokochali „Króla Lwa” ćwierć wieku temu, dziś pewnie z rozrzewnieniem obejrzą tę historię ze swoimi dziećmi.