Sędzia powinien stać ponad podziałami, więc ograniczenie publicznej aktywności członków Trybunału spotka się ze zrozumieniem. W istocie chodzi oczywiście o podporządkowanie ich jednej stronie polskiej kłótni politycznej.

Protesty będą anemiczne; wszyscy są zmęczeni przedłużającym się konfliktem. Unia też nie pomoże, najwyżej Bruksela wyda kolejny pomruk i wezwie do kompromisu, bo do sankcji trzeba jednomyślności, której nie będzie. Przecież nic z tego nie wynika. Trybunał i tak nie zastopowałby sztandarowych projektów PiS, jak 500+ czy obniżenie wieku emerytalnego. Kadencja Andrzeja Rzeplińskiego kończy się wkrótce, kadencje innych sędziów też nie są wieczne. Nieuchronnie zbliża się dzień, kiedy – jak w telewizji, obecnie „narodowej" – decydować będą posłuszni funkcjonariusze. Po co Rzepliński tak się stawia, po co mu ten łabędzi śpiew? Ale też po co Jarosławowi Kaczyńskiemu wytrwała chęć zniszczenia zapisanych w konstytucji zasad państwa prawa? A może to po prostu osobista niechęć? Wola upokorzenia elit, które nie są „nasze"; salonu, do którego nie bywamy zapraszani?

Aż strach pomyśleć, jakie to małostkowe. Kaczyński i tak wygra, ale przedtem do końca przerobimy lekcję pogardy dla prawa. Szacunek dla sądów, zrozumienie, czym powinno być państwo demokratyczne i jego instytucje, jest w polskim społeczeństwie znikome. Bo takie też jest nasze zakorzenienie w tym ustroju. Teraz, przez tę lekcję (narodową, już bez cudzysłowu), zostanie sprowadzone do zera. A sankcje nałożyły się same bez unijnego udziału: należy do nich i opinia o Polsce jako „chorym człowieku Europy", i niechęć zagranicznych inwestorów do lokowania się w kraju, gdzie prawo jest zależne od partyjnej woli.

Taka jest cena za wciąganie państwa do osobistych animozji i kompleksów. Zapłacą ją przyszłe pokolenia, które będą musiały znów odbudowywać demokrację. Winowajców – jak to zwykle bywa z politykami – oczywiście nie będzie.