Pisać dziś o kłamstwie – rzecz trywialna. Zwłaszcza w kampanii wyborczej, kiedy rozpuszczone jęzory plotą co popadnie. Chodzi mi jednak o coś więcej niż plemienne wrzaski. Niedawno sam prezes Jarosław Kaczyński rzucił oskarżenie o „ojkofobię" właśnie pod adresem sędziów, a to jest ów kamień, a może nawet głaz. Miał zapewne na myśli kilka wyroków przyznających gospodarstwa lub budynki potomkom Polaków wyrzuconych niegdyś stamtąd przez komunistów; zwłaszcza na Mazurach, gdzie dramat był najboleśniejszy, a zapewne prezesowi i jego akolitom nieznany. Mieszkało tam sporo przybyszów z Mazowsza, którzy osiedlali się jeszcze w XV i XVI w., potem przyjęli panujące wyznanie, lecz przez wieki chwalili Boga z luterskich modlitewników drukowanych po polsku. Dla szerokiej fali polskich repatriantów (podobnie jak dla urzędników nowej władzy), którzy po 1945 r. zasiedlili te ziemie, byli oczywiście „szkopami". Przecież ich wiara jest niemiecka i na co dzień też najchętniej używają wrogiego języka. Więc won z ojczyzny! Zwykle wyjeżdżali z paszportami w jedną stronę stwierdzającymi, że „okaziciel udaje się do RFN i nie jest obywatelem polskim". Opuszczone gospodarstwa przejmowali też doświadczeni przez wojnę Polacy. Nawet rodzina najsłynniejszego poety mazurskiego i działacza na rzecz polskości – Michała Kajki – też w 1966 r. wyjechała do Niemiec jako „element niepolski".

Dopiero po upadku komunizmu niektórzy zupełnie już zniemczeni potomkowie lub podeszli wiekiem dawni wysiedleńcy zwracali się do polskich sądów o zwrot skromnych majątków; przecież obywatelstwo i własność odebrano im bezprawnie. Za każdym z tych wyroków stoi nie „ojkofobia", lecz rozdzierający dramat obu stron. Podobnie jak za przesławnym „dziadkiem z Wehrmachtu". Tylko że Kaszubów było więcej i do końca pozostali katolikami. Sędzia musi ten dramat rozważyć, a nie tylko przyznać rację temu, kto zręczniej wymachuje flagą.