Miał na myśli m.in. lincz, jakiego dopuścili się pasażerowie autobusu na kierowcy, który poprosił ich, by skasowali bilety, czy kobietę potrąconą przez samochód i wleczoną za nim przez kilkaset metrów. To jednak słowa, a w zasadzie to jedno konkretne słowo ministra wywołało burzę nad Sekwaną. Problem bowiem w tym, że nazwiska sprawców tych zbrodni wskazują na ich afrykańskie pochodzenie.

Bo przecież wiadomo, „zdziczały" może być tylko „dziki". A właśnie tym słowem biali kolonizatorzy  określali mieszkańców podbijanych przez siebie terenów. Posada Darmanina wisi na włosku, ale ciekawszy jest fakt, że to jeden, brzmiący na pozór dość niewinnie, termin wzbudził bez porównania większą dyskusję niż kilka brutalnych zbrodni razem wziętych.

Podobnych problemów postanowili uniknąć Anglosasi. Portal Dictionary.com – jeden z największych słowników internetowych języka angielskiego, przeprowadził dwa tygodnie temu wielką czystkę; usunięto lub zmieniono około 15 tys. słów. Wprowadzone zmiany mają na celu „wyeliminowanie uprzedzeń językowych". Dlatego między innymi „addicted" (uzależniony) stał się „habitual user of" (nawykły do używania). Zniknęło słowo „homosexual", a zastąpiło je „gay". No i chyba najbardziej znaczące: słowo „black" będzie od tej pory – tak na wszelki wypadek – pisane dużą literą.

„Granice mojego języka wskazują granice mojego świata" – pisał w słynnej maksymie filozof Ludwig Wittgenstein. Ale w język, podobnie jak w politykę, trudno bawić się samemu. Toteż takie wielkie przesunięcia granic jak te, których dopuścił się Dictionary.com, zmieniają świat dużo głębiej i skuteczniej, niż byłby to w stanie zrobić jakikolwiek polityk. Jak zresztą pokazuje przykład francuskiego ministra, to raczej ci ostatni częściej padają ofiarą słów niż na odwrót. Bo to władza nad językiem jest dzisiaj najwyższą formą uprawiania polityki.