Zresztą „powiedział" to może nie jest do końca precyzyjne sformułowanie. Bo w nowym serialu Netfliksa pt. „Rojst'97" wiele dzieje się między słowami. To nie jest żadna socjologiczna rozprawa, tylko mroczny kryminał z wątkiem wielkiej powodzi 1997 roku. Powodzi, która obnażyła słabości ówczesnego państwa, choć i współczesne, znacznie zasobniejsze, tego testu by chyba nie zdało. Ale najważniejsze jest tu coś innego. Reżyser i współscenarzysta Jan Holoubek pokazuje w „Rojście" prawdziwą naturę postkomunizmu. PRL-owski prokurator odpowiedzialny za morderstwa jest równie wpływowy co w poprzednim ustroju, dawny dyrektor hotelu Centrum jest teraz jego właścicielem, mowa jest także o partyjniakach, którzy się ustawili. Główna różnica polega na tym, że interesy na dużą skalę prowadzi się zupełnie otwarcie, a wcześniej robiono to pokątnie. Ale biznesmeni są tu ludźmi pozbawionymi skrupułów. Bez względu na to, czy zajmują się deweloperką czy wydawaniem gazet.

Obyczajowy konkret: walkmany, pierwsze komórki, polonezy caro, dżinsowe kamizelki, ciuchy jak z „Dynastii" – to wszystko dodaje kolorytu tej opowieści, a człowiekowi pamiętającemu tamte czasy łezka się w oku kręci. Tak, tacy byliśmy. Może trochę śmieszni, lecz świat wydawał się wtedy stać przed nami otworem. Ale przecież ta opowieść, w wersji popkulturowej, potwierdza mechanizmy opisane przez badaczy, choćby prof. Jadwigę Staniszkis. Postkomunistyczna III RP nie jest żadnym „naszym" państwem. To teren zarządzany przez sitwy, co widzimy na przykładzie filmowego miasta. W dużej mierze układ tworzą zresztą ci sami ludzie co w czasach PRL.

Dlatego każdy polityk, który będzie powtarzał, że transformacja była bezprzykładnym sukcesem, przegra. Nawet jeśli jest prawdą, że III RP to najlepsze polskie państwo w nowożytnej historii. Najlepsze jest jednak nie dlatego, że świetnie działa, tylko dlatego, że inne były jeszcze gorsze i do tego poddane zewnętrznej przemocy. Dziś widać już, że to państwo wzniesione na krzywdzie robotników i pracowników PGR. I milionów innych „niepotrzebnych" ludzi, których skazano na wegetację lub emigrację. Nie twierdzę, że mogło się obyć bez ofiar, ale ofiary transformacji zasługują co najmniej na refleksję. Bo na wynagrodzenie krzywd chyba już za późno.