Piszę te słowa a propos niespodziewanego światowego sukcesu ekranizacji erotycznej powieści Blanki Lipińskiej „365 dni", nazywanej polskim Greyem. Powieść to jest, oczywiście, w tym wypadku określenie mylące. Tak jak i słowo „film" do dzieła duetu Barbara Białowąs–Tomasz Mandes pasuje umiarkowanie. Jako wytrwały badacz kultury masowej oba te produkty próbowałem skonsumować. Z filmem jeszcze jakoś poszło, bo to tylko dwie godziny, choć dłużyły się niemiłosiernie. Ale z „powieścią" już nie dałem rady. Czytanie zdań typu: „odepchnęłam go delikatnie i złapałam dłonią jego ciężkie jądra", okazało się ponad moje siły. Milionom Polek to jednak nie przeszkodziło w nabyciu dzieła Lipińskiej, co dowodzi, jak wielką nieroztropnością jest nazywanie książką wszystkiego, co ma okładki na zewnątrz i litery w środku.

Tymczasem okazuje się, że ekranizacja „365 dni" stała się w ostatnich dniach w kilkunastu krajach, łącznie z USA, numerem 1 na Netflixie. Ba, jest recenzowana w najpoważniejszych tytułach, z „Guardianem" na czele.

Nie muszę chyba mówić, że są to wyłącznie recenzje negatywne. Nie inaczej było przecież u nas. A jednak masowa publiczność nic sobie z tego nie robi. Warto dodać, że gigantyczną promocję zrobił filmowi klip na platformie TikTok, gdzie podawano sobie dalej jedną ze scen erotycznych. Do tej pory sądziłem, że jest to medium przeznaczone dla dzieci, ale w świetle ostatnich wydarzeń zastanawiam się nad odcięciem małoletnim dostępu do TikToka. To na marginesie.

Całe wydarzenie wiele mówi nam jednak o Netflixie, który uchodzi w Polsce za szczyt aspiracji filmowców i publiczności. Niesłusznie. Jak widać, tak jak inne media służy przed wszystkim dystrybucji treści, na których można zarobić. Niekoniecznie treści dobrej jakości. Ale inny wniosek jest mniej oczywisty. Otóż „365 dni" to pierwszy polski film, który odniósł na Zachodzie sukces komercyjny. Nie udało się to nawet naszym oscarowym twórcom. Polonia oglądała w ostatnich latach Vegę, który na Wyspach Brytyjskich całkiem sporo zarobił, a świat zamiast „Bożego Ciała" woli „365 dni". Nie można więc wykluczyć, że łatwiej wypromować za granicą polską tandetę niż polską sztukę. Teraz czekam na kogoś, kto spróbuje z disco polo.

Autor jest publicystą, scenarzystą i satyrykiem