Republikanie przedstawiali się jako nadzieja dla państw Europy Środkowej i Wschodniej. Truman, Reagan i Bush senior walczyli z rosyjską dominacją w świecie, więc byli po naszej stronie. Z drugiej strony demokraci – to było raczej nieszczęście. Roosevelt nas sprzedał Stalinowi, Carter był nudziarzem i pacyfistą, Clinton – tylko gorszą wersją Kennedy'ego. Przeważał pogląd, że na demokratów nie można liczyć, dlatego w 2008 roku kibicowaliśmy McCainowi, a nie Obamie.

Dzisiaj ten podział nie ma już sensu. Perspektywa zwycięstwa Donalda Trumpa, kandydata republikanów, budzi przerażenie. Nadzieje wiązane są raczej z jego demokratyczną oponentką Hillary Clinton. Daje ona nadzieję na kontynuację amerykańskiej polityki. Ale dokładnie to przemawia przeciwko niej, bo nie wiadomo wcale, czy jest sens kontynuować to, co było do tej pory. Przynajmniej tak sądzi coraz większa liczba amerykańskich wyborców.

Kryzys finansowy osłabił amerykańską klasę średnią, brak silnego wzrostu i bezrobocie zwiększyły grono niezadowolonych, migracje i terroryzm popychają w stronę izolacjonizmu. Dlatego republikańscy wyborcy coraz mocniej ulegają populistycznym poglądom zwolenników Tea Party i Partii Libertariańskiej. Clinton w tym sporze reprezentuje coraz bardziej nielubiane waszyngtońskie elity, świat liberalno-lewicowych poglądów besserwisserów z bogatych rodzin, którzy nie rozumieją potrzeb zwykłego człowieka.

Clinton może jeszcze zostać pierwszą kobietą prezydentem w historii Ameryki, ale jednocześnie ostatnim prezydentem odchodzącego w przeszłość powojennego, liberalnego Zachodu, który swoje korzenie czerpie z rewolty lat 60. Trump jest starszy od Clinton, ma śmieszną grzywkę i opowiada grubiańskie dowcipy, ale niesie go fala autentycznej nowej antyesta- blishmentowej, ludowej rebelii, której już raczej nikt nie powstrzyma i która może uczynić Amerykę inną od tej, którą dotąd znamy. Wchodzimy w czas chaosu i międzyepoki. Trzeba się na to szykować.

Autor jest profesorem Collegium Civitas