To, z czym w Polsce kojarzy się początek maja: flagi, daty, godła, ważne postaci, dzieła kultury i kluczowe dokumenty – to wszystko symbole. Ich znaczenie wykracza bowiem poza to, czym są w sensie dosłownym. Mają mówić coś o grupie jako całości i nadawać jej trwałość. Machiavelli tego raczej nie rozumiał i być może dlatego idący za jego radami władcy nigdy nie zjednoczyli Włoch.

Tej lekcji nie odrobili też dzisiejsi zwolennicy globalizmu oraz regionalnego europeizmu jako projektu politycznego. Winny zdaje się być nazbyt liberalny rodowód obu koncepcji. Dla zdeklarowanego liberała władza symboliczna jest bowiem w najlepszym razie irracjonalna, a w najgorszym opresyjna. Marzenie o rządach bez symboli to jednak błąd logiczny. Nie można nikogo ani przekonać, ani nawet zmusić do zaakceptowania żadnej władzy bez rozpoznania tej władzy. Bez symboli rozpoznanie jest zaś niemożliwe.

Kto wie, może mój sąsiad, na oko schludny emeryt, jest tak naprawdę kardynałem albo zakonspirowanym szefem CIA. Dopóki jednak nie unaoczni mi się jakiś symboliczny atrybut jego władzy, nie mogę jej uznać. A jeśli sąsiad, grożąc mi nożem, zażądałby, bym dostrzegł w nim szefa CIA lub kardynała, to ten środek perswazji zadziała tylko chwilowo.

Oczywiście późniejsza akceptacja władzy będzie mocniejsza, jeśli za symbolami faktycznie stoją konkretne zasoby. Bez symboli jednak w ogóle nie dochodzimy do tego etapu. Niestety dziś, po brexicie, nie widać refleksji nad symboliczną tożsamością Europy i legitymizacją władzy UE. Zamiast tego rozmawia się głównie o cięciach i przesunięciach w budżecie, czyli o tym, komu okazać miłość, a kogo przestraszyć. Strach jednak szybko słabnie, a pieniądze się kończą.

Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego