Witold M. Orłowski: Wirus szuka ofiary

Bywało już tak, że wybuchy epidemii zmieniały bieg historii. 60 lat po upadku Rzymu bizantyńskiemu cesarzowi Justynianowi udało się odbić Italię, Afrykę oraz Hiszpanię i niemal odbudować całość imperium.

Publikacja: 12.02.2020 21:00

Witold M. Orłowski: Wirus szuka ofiary

Foto: AFP

I wtedy właśnie przyszła straszliwa zaraza, zwana plagą Justyniana, która wybiła połowę ludności cesarstwa. I zniweczyła wielkie plany, na dobre wtrącając zachodnią część Europy w stulecia gospodarczego regresu.

Albo inna wielka zaraza, zwana czarną śmiercią, która w samym szczycie średniowiecza zabiła 75–80 proc. ludności Włoch, południowej Francji i Hiszpanii (w całej Europie średnio połowę), kładąc kres utrzymującej się od wieków ekonomicznej dominacji krajów Południa nad Północą kontynentu i zapoczątkowując koniec gospodarki feudalnej.

Albo grypa „hiszpanka", która wybuchła w roku 1918, zabierając więcej istnień niż I wojna światowa (według najwyższych szacunków aż 100 mln zmarło na całym świecie). To właśnie szalejąca zaraza sparaliżowała wielkie ofensywy, dzięki którym wiosną 1918 Niemcy byli o krok od zwycięstwa nad Ententą. I ostatecznie przesądziła wynik wojny.

Ale czy epidemie, a w ślad za nimi polityczne i gospodarcze klęski, spadają jak grom z jasnego nieba bez powodu? Niekoniecznie. Plagę Justyniana wywołał głód związany ze zmianami klimatycznymi, a o katastrofie cesarstwa zaważyło nadmierne rozciągnięcie jego sił. „Czarna śmierć" śmiało hulała po Europie skutkiem przeludnienia rozwijających się w burzliwy sposób miast Południa. Krwawe żniwo „hiszpanki" bez wątpienia można powiązać z osłabieniem organizmów ludzi na całym świecie, wynikającym z czterech lat wojennego niedożywienia. Innymi słowy: epidemia zmienia się w ekonomiczno-polityczną katastrofę dopiero wtedy, gdy znajdzie odpowiednią ofiarę.

Czy epidemia koronowirusa trafiła właśnie na taką ofiarę? Panika wywołana w Chinach, a w ślad za tym na całym świecie, na pierwszy rzut oka wydaje się nieproporcjonalnie wielka w stosunku do ilości zachorowań. Miliony ludzi odciętych od świata, pozamykane całe miasta, stojące fabryki, uziemione samoloty. Dlaczego reakcja jest aż tak gwałtowna?

Odpowiedź jest prosta: bo Chiny wydają się być dziś, z ekonomicznego i politycznego punktu widzenia, odpowiednią ofiarą. Gospodarka chińska rozwija się od czterech dekad w sposób niebywale szybki. Gigantyczne inwestycje finansowane są hojnie rozdawanymi kredytami, w znacznej części bez jakiejkolwiek kontroli jakości projektów, co czyni z chińskich finansów tykającą bombę. W ciągu ostatniej dekady zadłużenie chińskich przedsiębiorstw wzrosło z 4 bln do ponad 20 bln dol. (dziś jest to o jedną trzecią więcej niż wszystkie długi firm w USA). Giełda szaleje, podobnie rynek nieruchomości w przeludnionych miastach.

Podatny na wstrząsy jest system polityczny Chin – z jednej strony rozkwitający wolny rynek, z drugiej stalowa pięść władzy. Władzy, która obawia się, że jakakolwiek oznaka słabości może zagrozić jej istnieniu. A oznaką taką może być zarówno wybuch ostrego kryzysu finansowego, jak i nieskuteczne przeciwstawienie się epidemii.

Czy koronawirus podważy stabilność Chin? Nie wiadomo. Ale historia wielokrotnie pokazała, że wirusy bywają zabójcze. Nawet dla imperiów.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację