Jeśli gotów jesteś poprzewracać instytucje tylko po to, by zdobyć władzę, a kiedy już ją zdobędziesz, chcesz przywrócić stan z, powiedzmy, XIX wieku albo gospodarkę w stylu lat 30., bo uważasz je za najlepsze w historii, to jesteś tak samo rewolucjonistą jak młody Lenin w „Październiku” Eisensteina. Jeśli wierzysz, że konserwatyzm to paplanie o wartościach i co najwyżej tweedowa marynarka z łatami na łokciach, a nie twoja postawa, to prowadzisz prawicę w Polsce na skraj nieszczęścia – niezależnie od tego, czy jesteś posłem, radnym czy liderem opinii, który kształtuje myślenie obywateli.

Polska konserwa polityczna musi sobie szczerze podyskutować, co ostatecznie jest jej celem. Ten jeden raz łatwo zgodzić się z Pauliną Matysiak z partii Razem, gdy pisze: „Filolożka, doktorka, reżyserka, ministra, polityczka, prezydentka, filozofka, posłanka... Tak, są takie wyrazy. Tak, można ich używać. A nawet trzeba, bo będzie to świadczyć o równouprawnieniu kobiet w zakresie wykonywania zawodów i piastowania funkcji”. Ale pod jej uwagami fala krytyki.

Naprawdę? Celem naszych „rasowych” konserwatystów jest dzisiaj nie dopuścić do zmian w programach konferencji, a nie jest, przykładowo, stosunek do prawa albo instytucji państwa? Szczególnie że wciąż niektórzy potrafią tak ułożyć program konferencji, by pierwsza kobieta pojawiała się w drugim dniu obrad w ostatniej sali na końcu korytarza. I to w dziedzinie, w której kobiety mają od dawna wiele do powiedzenia. Tak, tak, zerknijcie proszę do programów imprez, w których uczestniczyliście ostatnio.

Chwilowe wahnięcie opinii ku skrajnej prawicy zmyliło wielu; uznali, że scena polityczna wraca w koleiny z lat 30. XX w. A jeśli okaże się, że to, co obserwujemy, to ostatni oddech starego myślenia prawicowego przed ostrym dryfem ku lewicowej rewolcie o charakterze pokoleniowym? Wiem, wiem, postulat powolnej zmiany, takiej „rozważnej zmiany społecznej”, nikogo nie ucieszy: ani archeokonserwatystów (kiedyś mówiło się: reakcjonistów), ani ultraprogresistów. Ale jasne jest też, że obśmiane przy piwie sprawy wrócą ze zdwojoną siłą, być może już w postaci postulatów przerysowanych ponad wszelki zdrowy rozsądek.

Jedno receptą nie jest na pewno: głuchy rechot z tego, że filolożka chce, by ją nazywano filolożką, ani wielkie oczy na wieść, że koleżanki z pracy chcą mieć dobre miejsce w programie konferencji.