Prof. Witold Orłowski: Koszty pandemii mogły być jednak mniejsze

To, że polska gospodarka radzi sobie lepiej od innych, nie ma aż tak wiele wspólnego ze skalą pomocy publicznej – uważa prof. Witold Orłowski z Akademii Finansów i Biznesu Vistula.

Aktualizacja: 11.03.2021 10:55 Publikacja: 10.03.2021 21:00

Prof. Witold Orłowski: Koszty pandemii mogły być jednak mniejsze

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Patrząc z perspektywy czasu, pierwsze uderzenie koronawirusa było cięższe dla gospodarki, niż można się było spodziewać?

Główny problem polegał na tym, że rok temu nie mieliśmy bladego pojęcia, czego się spodziewać. Nie było wiadomo, czego oczekiwać po samej pandemii. Najpierw trzeba było rozpoznać skalę zagrożenia dla zdrowia i życia społeczeństwa, a dopiero później można było zastanawiać się nad konsekwencjami gospodarczymi.

Rząd uznał covid za śmiertelne zagrożenie i zaaplikował ciężkie lekarstwo, czyli pełny lockdown...

I to było bardzo radykalne działanie, zresztą niemal wszystkie rządy zachodnie zareagowały tak samo. Oczywiście można zadawać sobie pytanie, czy sytuacja wymagała aż tak drastycznych działań, porównując hipotetyczny bilans strat epidemicznych i gospodarczych. Ale, po pierwsze, ten bilans nie był wtedy pewny, a po drugie, szybko zobaczyliśmy, że w obecnym świecie decyzje rządowe są podporządkowane bardziej wskaźnikom poparcia niż jakimś naukowym analizom. Rządy na całym świecie uznały, że największą katastrofą dla ich wizerunku byłoby dopuszczenie do załamania się służby zdrowia, tak jak na północy Włoch. Dlatego bez chwili wahania podjęły bardzo radykalne decyzje o lockdownie.

Pana zdaniem tak głęboki wiosenny lockodown był bez sensu?

Mając dzisiejszą wiedzę, można stwierdzić, że pewnie na wiosnę nie trzeba było aż tak szczelnie zamykać gospodarki. Ale stało się, co się stało. Tego nie zmienimy. Ważniejsze jest pytanie, jak wykorzystano czas, który udało się za ogromną cenę kupić. Czyli na ile udało się przygotować kraj na kolejne fale pandemii. Bo przecież lockdown to nie był sposób na walkę z padnemią, tylko kupienie czasu poprzez tzw. wypłaszczenie krzywej zachorowań.

Na ile się to udało?

Nasz rząd chyba uwierzył latem własnej propagandzie, że pandemia po prostu do jesieni zniknie. Nie mam niestety przekonania, że te kilka letnich miesięcy zostało we właściwy sposób wykorzystane. Ani w służbie zdrowia, ani w edukacji, ani w gospodarce. Wydaje się, że nie przygotowano żadnego strategicznego planu działań.

Jakieś strategie były, co prawda się zmieniały, ale były.

Nikt nie ma pretensji, gdy trzeba coś w działaniu zmienić, bo sytuacja jest zmienna. Ale jesienią widać było w działaniach rządu panikę, a nie dostosowania przemyślanej strategii. Zamiast poważanych scenariuszy reakcji na sytuację dominowały chaos i działania ad hoc. Rząd zdążył wręcz dorobić do tego ideologię: nie idziemy ani w jedną radykalną stronę, ani w drugą, tylko słusznie pozostajemy w środku. A ja mam wrażenie, że po prostu staliśmy, bo nie wiedzieliśmy, gdzie iść, brakowało pomysłów, co dalej.

Jak to się stało, że o ile jesienne uderzenie pandemii było pod względem liczby chorych nieporównywalnie silniejsze od wiosennego, o tyle straty po stronie gospodarki są wyraźnie mniejsze?

To pokazuje, że gospodarka rynkowa ma ogromne zdolności dostosowania się do różnego typu ograniczeń, w tym do reżimów sanitarnych. Tylko trzeba dać jej na to szansę. Rząd miał też lekcję z wiosny. Ale to, co działo się w odniesieniu do niektórych sektorów, było klasycznym przykładem tego, jak niesprawna biurokracja nie umie współpracować z firmami, a tylko stosować najbardziej brutalne narzędzia, czyli zakazy. Podstawowym narzędziem reakcji powinno być ustalanie w dialogu z przedstawicielami gospodarki zasad i wymogów do przestrzegania, protokołów sanitarnych, a dopiero w skrajnej sytuacji, gdy to nie wystarcza, zamykanie działalności.

Pana zdaniem restauracje powinny zostać otwarte, mimo że – jak się wydaje – są one jako zamknięte pomieszczenia idealnym miejscem do transmisji wirusa?

No właśnie „wydaje się", ale nigdy tego nie sprawdziliśmy. Mieliśmy całe lato, by przebadać, w jakich warunkach w restauracjach może dochodzić do zakażań i czy przy zastosowaniu surowych środków ostrożności, takich jak np. stoliki w dużej odległości czy szyby między stolikami, można dostatecznie ograniczać transmisję. Gdyby okazało się, że to nie starczy, byłby to porządny argument za zamknięciem. Ale nie, u nas zebrał się zespół urzędników i w pewien jesienny piątek po południu kazał od soboty wszystko zamknąć. I koniec. Żadnego ostrzeżenia, dialogu z branżą, rozpatrywania różnych wariantów dostosowania. Być może dałoby się osiągnąć to samo bez zamykania restauracji i hoteli, za to od lata z ostrzejszym reżimem sanitarnym, bez masowych wesel. Albo zamykając tylko w szczycie zachorowań, a nie na całe długie miesiące! Ale do tego trzeba mieć sprawne państwo.

Czyli stawia pan tezę, że mamy państwo niesprawne?

To przede wszystkim państwo, które nie jest nastawione na dialog i współpracę, nie traktuje podmiotów gospodarczych jako partnerów. Dlatego mamy ogromny spadek zaufania społecznego i bunty przedsiębiorców. Być może w ostatnim czasie widać jakąś poprawę, przynajmniej w sferze retoryki, ale przed nami poważny test. W nadchodzących tygodniach czeka nas drastyczne pogorszenie sytuacji i jestem niemal pewien, że reakcją rządu będzie zaostrzenie lockdownu, być może do poziomu z wiosny 2020 r. Rok to naprawdę wystarczająco dużo czasu na to, by wypracować lepszy sposób działania, pozwalający minimalizować koszty gospodarcze.

No właśnie, porozmawiajmy o kosztach. Wiele firm zostało zamkniętych, ale ruszyły też duże programy pomocowe.

Nie mam wątpliwości, że pod tym względem rząd zachował się w sposób właściwy: zmobilizował ogromne zasoby, by firmom pomóc. Oczywiście z punktu widzenia przedsiębiorstw zawsze te środki będą za małe, pomoc udzielana zbyt wolno, zbyt biurokratycznie czy zbyt wybiórczo. Ale muszę powiedzieć, że pomoc była uruchomiana w miarę szybko i była bardzo wysoka jak na możliwości finansowe państwa. Natomiast trzeba pamiętać, że to wszystko powoduje gigantyczny wzrost zadłużania i masowy dodruk pieniądza. Przecież te długi w ten czy inny sposób trzeba będzie spłacać, a spłacać je będziemy wszyscy, a nie rząd.

Zadłużenie mocno skoczyło w 2020 r. w prawie wszystkich krajach UE.

Ale proszę zwrócić uwagę, że polska gospodarka należała do jednych z najłagodniej dotkniętych przez kryzys. A tymczasem wzrost naszego zadłużenia był tak duży jak średnio w Unii, a w skali całego roku może nawet większy.

Może recesja była tak płytka, bo pomoc rządu była tak duża?

To nie tak. Nasz popyt wewnętrzny, zwłaszcza inwestycyjny, tak jak wszędzie kurczył się. Spadek polskiego PKB był mniejszy od unijnej średniej tylko dzięki eksportowi, głównie realizowanemu przez przemysł. A przecież to nie przemysł dostał najwięcej pomocy, ona kierowana była głównie do działów usługowych. Czyli tych branż, które akurat w Polsce mają stosunkowo ograniczony udział w PKB.

Ale dzięki tarczom ludzie nie stracili pracy i dochodów, co też przyczyniło się do wyników PKB. A do tego mamy najniższe bezrobocie w UE!

Nie mam wątpliwości, że pomoc na wsparcie miejsc pracy była słusznym działaniem. Ja tylko zwracam uwagę, że fakt, iż mieliśmy stosunkowo płytką recesję, nie wynikał głównie z utrzymania miejsc pracy w restauracjach czy hotelach! To wynikało głównie ze świetnych wyników eksportu osiągniętych przez firmy przemysłowe. Inna sprawa, że mieliśmy sporo szczęścia. Przede wszystkim ze względu na strukturę gospodarki, w mniejszym stopniu opartej na sektorach usługowych, zwłaszcza dotkniętych przez pandemię usługach czasu wolnego, a w większym na przemyśle. Koniunktura w przemyśle zależy głównie od popytu z zagranicy. I znów mieliśmy szczęście, bo naszym głównym partnerem są Niemcy, które najlepiej wśród dużych krajów Europy radzą sobie z pandemią. Do tego nasza oferta eksportowa wpisuje się nieźle w aktualne potrzeby, bo ma odpowiedni stosunek jakości do ceny. To te czynniki zmniejszyły skalę recesji. Gdybyśmy nie mieli rosnącej nadwyżki w handlu zagranicznym, to nasz PKB spadłby nie o 3 proc, tylko o 6 proc., jak w większości Unii.

Rząd w marcu przekonywał, że reaguje na pandemię najlepiej na świecie, a pana zdaniem wszystko było źle?

Tego nie twierdzę. Powiedziałbym raczej tak: po pierwsze, uważam, że nie został odpowiednio wykorzystany czas na przygotowanie państwa do kolejnych fal pandemii. Po drugie, wprowadzanie ograniczeń odbywało się w sposób, który niepotrzebnie zwiększał koszty w stosunku do tego, co było nieuniknione, a w ślad za tym powodował większy wzrost długu. Natomiast na plus trzeba zaliczyć to, że rząd podjął decyzje o pomocy na czas i jak się wydaje w adekwatnej skali do kosztów w gospodarce. Ale jeszcze raz powtórzę, te koszty silnie wzrosły przez niewłaściwe wykorzystanie czasu, który tak drogo kupiliśmy wiosną.

A co będzie największym wyzwaniem na kolejne miesiące?

W ogóle wyzwaniem będzie to, co się będzie działo w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Nie wykluczam, że rząd znów wprowadzi głęboki lockdown. Natomiast wyzwaniem na dłuższą metę jest to, by gospodarka weszła na ścieżkę normalności i odbudowy po tym, jak uda się opanować sytuację zdrowotną dzięki szczepionkom. Ważne jest tu skuteczne wykorzystanie pieniędzy z unijnego funduszu odbudowy. Pierwszym prawdziwym zadaniem rządu nie jest podtrzymanie konsumpcji Polaków, która ma się nieźle, tylko spowodowanie, by gospodarka więcej inwestowała. I to w kierunkach, na których nam zależy, czyli digitalizacji, wykorzystania nowych technologii i uwzględnienia potrzeb środowiska.

CV

Witold Orłowski jest profesorem nauk ekonomicznych, habilitował się na Wydziale Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w zakresie ekonometrii stosowanej i makroekonomii, jest naukowcem, wykładowcą akademickim i publicystą. Uczestniczy w życiu publicznym, był m.in. doradcą ekonomicznym prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy doradcą wicepremiera Leszka Balcerowicza, w 2015 r. został członkiem Narodowej Rady Rozwoju powołanej przez prezydenta Andrzeja Dudę.

Patrząc z perspektywy czasu, pierwsze uderzenie koronawirusa było cięższe dla gospodarki, niż można się było spodziewać?

Główny problem polegał na tym, że rok temu nie mieliśmy bladego pojęcia, czego się spodziewać. Nie było wiadomo, czego oczekiwać po samej pandemii. Najpierw trzeba było rozpoznać skalę zagrożenia dla zdrowia i życia społeczeństwa, a dopiero później można było zastanawiać się nad konsekwencjami gospodarczymi.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko