Nie taki był plan premiera. Uzgadniając pod koniec października z opozycją przedterminowe wybory (odbędą się 12 grudnia), Boris Johnson liczył na zdobycie dla Partii Konserwatywnej zdecydowanej większości w Izbie Gmin i wyprowadzenie kraju z Unii przed końcem stycznia.
To był czas, kiedy przewaga torysów nad laburzystami w sondażach przekraczała 20 pkt proc. Jednak poniedziałek przyniósł kolejny pakiet sondaży, które wskazują na błyskawicznie topniejącą różnicę między dwoma głównymi partiami kraju. W jednym z nich, przeprowadzonym przez instytut BMG, wynosi ona już ledwie 6 pkt proc.: 39 proc. dla torysów, 33 proc. dla laburzystów.
– Inne sondaże są bardziej łaskawe dla torysów, ale wszystkie pokazują coraz bardziej wyrównaną rywalizację z Partią Pracy. Obserwujemy narastającą polaryzację sceny politycznej: z jednej z strony Johnson, z drugiej Corbyn: dwóch radykałów o przeciwnych poglądach politycznych. Poparcie dla mniejszych ugrupowań topnieje – mówi „Rz" Joe Twyman z instytutu badania opinii publicznej YouGov, który prognozuje 43 proc. poparcia dla torysów, 34 proc. dla laburzystów, 13 proc. dla Liberalnych Demokratów i ledwie 2 proc. dla Partii Brexitu Nigela Farage'a.
Rosnącego poparcia dla laburzystów nie powstrzymało nawet ostrzeżenie wielkiego rabina Londynu Ephraima Mirvisa przed antysemityzmem Corbyna oraz wywiad, jakiego udzielił w ubiegłym tygodniu BBC, w którym odmówił ustosunkowania się do tych zarzutów.
Jeśli Johnson nie odwróci, a przynajmniej nie powstrzyma, takiej zmiany nastawienia opinii publicznej, może znów skończyć z parlamentem, w którym żadne ugrupowanie nie uzyska większości. Powtórzy się wówczas trwający od trzech i pół roku spektakl jałowych dyskusji o brexicie.
Eksperci University College London (UCL) ostrzegli w opublikowanym w poniedziałek raporcie, że w takim wypadku premier będzie musiał zgodzić się na przeprowadzenie powtórnego referendum w sprawie rozwodu z Unią w zamian za poparcie innych ugrupowań dla rozwodu z Unią. To byłby kompromis z Corbynem, który na razie twierdzi, że w razie przejęcia władzy w ciągu trzech miesięcy raz jeszcze renegocjuje umowy z Brukselą, a później podda ją pod powszechne głosowanie. Na razie szef rządu wyklucza jednak organizację powtórnego referendum. Uważa, że byłoby to sprzeczne z podstawowymi zasadami demokracji, które nie pozwalają odwrócić raz wydanego przy urnach wyroku narodu.
Amerykanie i NHS
Katastrofę wyborczą torysów może przybliżyć przyjazd w poniedziałek do Londynu na spotkanie przywódców NATO Donalda Trumpa. Amerykański prezydent, polityk znienawidzony przez znaczną część brytyjskiej opinii publicznej, w przyszłości wielokrotnie interweniował w krajową politykę Wielkiej Brytanii. Mówił, że Johnson powinien wejść w koalicję z Farage'em, ostrzegał, że „Brytyjczycy skończą fatalnie", jeśli wybory wygra Corbyn, zapewniał także, że układ rozwodowy wynegocjowany przez Johnsona w Brukseli jest niekompatybilny z ewentualnym porozumieniem o wolnym handlu między USA i Wielką Brytanią.
– Brytyjczycy nie cierpią, jak zagraniczny polityk, szczególnie prezydent USA, mówi im, jak mają głosować. Dlatego komentarze Trumpa mogą tylko pogorszyć notowania Johnsona – tłumaczy Joe Twyman.
Najgroźniejsza dla torysów okazała się jednak deklaracja prezydenta, że Narodowy System Zdrowia (NHS) będzie po brexicie przedmiotem amerykańsko-brytyjskich rokowań. To woda na młyn Jeremiego Corbyna, który od miesięcy ostrzega, że gdy amerykańskie koncerny uzyskają dostęp do refundacji leków, ich ceny gwałtownie poszybują do góry.
– Corbyn chce zasadniczo przekonać wyborców, że Johnson jest pudlem Trumpa, tak jak Blair miał być pudlem Busha, co zasadniczo pogrążyło jego karierę polityczną – mówi „Rz" Stephen Clarke, ekspert londyńskiej Resolution Foundation.
Johnson z Dudą
Johnson w żadnym wypadku nie może się na to zgodzić. W weekend przyznał w BBC: „Dobrą tradycją naszych krajów jest to, że nie mieszamy się w nasze kampanie wyborcze". Jak podają brytyjskie media, Downing Street przekazał kanałami dyplomatycznymi do Białego Domu, aby w trakcie trzydniowej wizyty nad Tamizą Trump powstrzymał się od komentowania brytyjskiej polityki.
Po zaledwie trzygodzinnym spotkaniu plenarnym przywódców NATO w hotelu Grove we wtorek Donald Trump spotka się na osobności z prezydentem Macronem, kanclerz Merkel i sekretarzem generalnym sojuszu Stoltenbergiem, ale nie będzie miał dwustronnych rozmów z Johnsonem. Ten weźmie tylko udział w obiedzie z Trumpem, na który zostali zaproszenie przywódcy Polski, Grecji, Estonii, Łotwy, Rumunii, Litwy i Bułgarii.
Aby amerykański prezydent nie czuł się urażony, zaproszenie do pałacu Buckingham przesłała mu Elżbieta II. To wyjątkowy gest, bo królowa w tym roku już przyjmowała Trumpa. W spotkaniu tym razem nie weźmie jednak udziału książę Andrzej, na którym ciążą podejrzenia o udział w imprezach z nieletnimi organizowanymi przez finansistę i pedofila Jeffreya Epsteina.
Wszystko to w żadnym wypadku nie oznacza jednak, że Trump nie wymknie się spod kontroli, w szczególności w trakcie środowej konferencji prasowej. W czasie poprzedniej wizyty w Londynie w czerwcu zaraz po wylądowaniu napisał na Twitterze, że burmistrz Londynu Sadiq Khan jest „skończonym popaprańcem". Tym razem amerykański przywódca miał przylecieć do brytyjskiej stolicy już po zamknięciu tego wydania „Rz".