Żaden kraj Unii Europejskiej nie jest tak przygotowany do pójścia własną drogą jak Wielka Brytania. Położona na wyspach, z międzynarodowym językiem, piątą gospodarką świata i bronią jądrową, nigdy nie została złamana nazistowską okupacją.

A jednak trzy i pół roku po referendum, które wygrali zwolennicy brexitu, Zjednoczone Królestwo nie tylko ma rozwód wciąż przed sobą, ale też może się z niego w ogóle wycofać. Tak się stanie, jeśli przedterminowe wybory w grudniu wygra koalicja ugrupowań wspierających integrację: laburzystów, liberałów i szkockich nacjonalistów.

Bo też przez 44 lata członkostwa w Unii dumna Brytania nasiąkła zwyczajami z kontynentu w znacznie większym stopniu, niż była tego świadoma. W czasie niekończących się rokowań z Brukselą okazało się, że to integracja jest podstawą pokoju w Irlandii Północnej. Wyszło też na jaw, że przynajmniej połowa Szkotów czuje się bardziej związana ze zjednoczoną Europą niż z Anglią i woli niezależność od odcięcia więzów z kontynentem. Z powodu perspektywy rozwodu zaniepokojone o swoją przyszłość jest londyńskie City – największe centrum finansowe Europy. A zagraniczni inwestorzy, którzy niegdyś postawili na przyjazne biznesowi rozwiązania na Wyspach, obawiają się, że w razie przywrócenia ceł i kontroli na granicach przestaną być konkurencyjni na kontynentalnym rynku.

Brytyjskie doświadczenie powinno być także lekcją dla Europy. Niezależnie od wyniku wyborów i ewentualnego referendum jest przecież jasne, że około połowy ludności Królestwa nie chce, aby anonimowi eurokraci decydowali w niejasnych procedurach o kluczowych dla ich państwa sprawach: polityce migracyjnej, obronności, kwestiach ustrojowych czy normach socjalnych.

Jeśli w grudniu Brytyjczycy rzeczywiście postawią na proeuropejski rząd, nie może być i nie będzie to powrót do stanu z 2016 r. Raczej zaproszenie do ułożenia stosunków między Brukselą a Wielką Brytanią – i szerzej, wszystkimi krajami członkowskimi – na nowych zasadach, w których suwerenne parlamenty narodowe mają zdecydowanie ważniejszy niż dziś, o ile wręcz nie decydujący, głos w sprawie przyszłego kierunku integracji.