Po niemal dwóch latach „rynku pracownika" pracodawcy już zdają sobie sprawę, że lojalność załogi kosztuje, bez większych problemów godzą się więc na kolejny wydatek, który powiększy pulę tzw. pracowniczych benefitów.

Czytaj także: Ustawa o PPK podpisana przez prezydenta

Teraz wszystko w rękach pracowników – jeśli docenią PPK (a powinni docenić), to plany szybko rozpowszechnią się na rynku, także w mniejszych firmach. I nie będą już, jak obecnie, atutem, tylko obowiązkowym dodatkiem, stałą częścią programu benefitów (choć mogą z kolei stracić popularność inne elementy tych programów – np. dopłaty do imprez kulturalnych). Niewykluczone, że o konkurencyjności firmy zacznie zaś decydować skala dopłaty pracodawcy, który może dołożyć od 1,5 do 4 proc. pensji. Wysokość tych dopłat od razu będzie barometrem kondycji rynku pracy w danej branży.

W chwalebnym planie jest tylko jedno „ale", na które zresztą zwracają uwagę Pracodawcy RP – to niepewność, czy PPK przetrwają zakusy polityków. Łatwo przecież można sobie wyobrazić sytuację, gdy któraś z kolei ekipa rządząca, przy okazji jakiegoś kryzysu finansów publicznych, zwróci uwagę na tłuste konta PPK. Tak jak było z Funduszem Ubezpieczeń Społecznych, a ostatnio z OFE. I tak jak w przypadku OFE, politycy znów zaczną nam robić wodę z mózgu, tłumacząc, że w sumie te pieniądze się marnują, a oni mają lepszy pomysł i lepszy fundusz dla naszych oszczędności. Potrzebne są więc solidne gwarancje dla pieniędzy w PPK.

Pracownicze plany kapitałowe nie rozwiązują problemu emerytur samozatrudnionych. Obejmą osoby na umowach o pracę i zleceniach. Rosnąca (także w pokoleniu Y, osób urodzonych w ostatnich dwóch dekadach ubiegłego wieku) grupa specjalistów pracujących jako jednoosobowe firmy będzie musiała pomyśleć o swoich emeryturach sama. I oby pomyślała. Bo jeśli nie, to pokolenia naszych wnuków i prawnuków czeka prawdziwy wysyp populistycznych roszczeń emerytów z pokolenia Y.