Gdy w kwietniu 2007 r. Polska z Ukrainą zdobyły prawo do organizacji piłkarskich mistrzostw Euro 2012, komentarze przedsiębiorców były do bólu konkretne: – Bardzo dobrze, że będziemy mieli twardy deadline. Bez niego chyba nigdy nie zbudowalibyśmy stadionów czy autostrady do Warszawy. Euro 2012 faktycznie pomogło nam się zmobilizować. Do euro pisanego małą literą zabrakło nam determinacji. Dlaczego o tym piszę właśnie teraz? Bo w poniedziałek Chorwacja złożyła wniosek do strefy euro, chcąc zamienić kunę na wspólną walutę. Będziemy nią płacić w Splicie i Dubrowniku za cztery lata. A przecież ten kraj wszedł do UE dziewięć lat po nas.

My niby obiecaliśmy przyjąć euro, zatwierdzając w referendum w 2003 r. trakt akcesyjny, ale odsunęliśmy pożegnanie ze złotym na bliżej nieokreśloną przyszłość. Pod pretekstem, że chcemy wycisnąć do maksimum korzyści z pobytu w przedsionku do wspólnej waluty i korzystać z łask elastycznego kursu wymiany, tkwiliśmy w słodkim nieróbstwie. Pretekstu ku temu dostarczył kryzys finansowy, a kropkę nad „i" postawiła pozbawiona ambitnych celów polityka ciepłej wody w kranie.

Stworzyło to pole do politycznej eksploatacji mitów i kłamstw o skutkach wprowadzenia euro, z tym o powszechnej drożyźnie na czele. Na Słowacji, gdzie jakoby miała szaleć, wprowadzenie wspólnej waluty, owszem, spowodowało przyspieszenie, ale... wzrostu płac. Mówił o tym w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" Vazil Hudak, wiceprezes Europejskiego Banku Inwestycyjnego. I nie ukrywał, że w czasach, gdy był ministrem gospodarki Słowacji, posiadanie wspólnej waluty było ważnym argumentem przyciągającym inwestycje w przemyśle samochodowym, nastawionym na eksport do zachodniej Europy i ceniącym sobie eliminację ryzyka kursowego. My w Polsce korzyści wolimy jednak nie dostrzegać.

Tymczasem z przyjmowaniem wspólnej waluty jest jak z pielgrzymką – liczy się cel, ale przede wszystkim droga, jaką należy przejść. Tak jak pielgrzym przygotowuje się duchowo, tak kraj i społeczeństwo dążące do euro mają czas, by się wzmocnić gospodarczo. To nie wyścig, nie bez powodu cenione są pielgrzymie szlaki długie i wymagające. Ale gdy celu brak, zaczynamy błądzić po bezdrożach, także gospodarczych. Tak jak ostatnio, gdy rządząca partia rozmienia koniunkturę na prezenty wyborcze, miast przygotować kraj na lata chude, które prędzej czy później przecież nadejdą.

Być może wtedy przyjdzie moment na przejęcie władzy przez siły bardziej proeuropejskie, ale z odziedziczonym bagażem wydatków trudno będzie spełnić kryteria z Maastricht, będące biletem wstępu do strefy euro. Dlatego obawiam się, że choć Chorwacja właśnie zmierza do centrum Europy, to dla nas „window of opportunity", czyli okno możliwości, się zamyka. To szkoda podwójna. Po pierwsze, w nowej kadencji zapewne przyspieszy integracja serca Europy wokół strefy euro, a my zostaniemy na peryferiach, co zwiastują wyniki ostatniego szczytu unijnego. Z ograniczonym wpływem na kierunek wydarzeń i z zerowym dostępem do rodzącego się budżetu strefy euro. Po drugie, nie będzie łatwo otworzyć okna możliwości na nowo, bo Eurogrupa ma tendencję do zawieszania nowym członkom poprzeczki wyżej niż jeszcze kilka lat wcześniej. A skoro cel trudno będzie osiągnąć, grozi nam dłuższe błądzenie po manowcach.