Według ostatnich szacunków inwestorzy ulokowali w biurach, galeriach handlowych, magazynach czy hotelach grubo ponad 6 mld euro – to najwięcej w historii, liczonej w zasadzie od wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej. Znamienne, że w minionym roku uaktywnili się gracze akceptujący wyższe ryzyko – m.in. z Azji i Dalekiego Wschodu.
W dalszym ciągu nie ma pomysłu – a raczej woli – by inwestycje w nieruchomości komercyjne stały się domeną rodzimych inwestorów. Projekt ustawy o polskich REIT-ach przewiduje, że takiego rodzaju spółki mają poprzestać na portfelach mieszkań na wynajem (których przecież nie ma). Pewne nadzieje daje program pracowniczych planów kapitałowych (PPK) – ale tylko drobna część pieniędzy będzie mogła popłynąć, z korzyścią dla emerytów, na rynek nieruchomości komercyjnych.
Na popyt na nie nie można narzekać, coraz większym wyzwaniem jest jednak podaż. Inwestycyjny boom objął wszystkie sektory, a potencjał wykonawczy jest ograniczony. Opowieści o podbieraniu sobie ekip nie są już tylko anegdotami. Dodatkowe obawy stwarza otwarcie rynku niemieckiego dla Ukraińców – czy będzie komu zbudować planowane obiekty, czy uda się dotrzymać harmonogramów i budżetów.
Na rynku mieszkaniowym w zeszłym roku widać już było skutki tych czynników – pierwszy raz po kilku latach mocnego wzrostu sprzedaż mieszkań skurczyła się o kilkanaście procent.
Trudności nastręczają nie tylko czynniki gospodarcze, ale i natury administracyjnej. Prawo budowlane nie jest przejrzyste, wybory samorządowe dodatkowo pogorszyły wydolność urzędów. Kodeksu budowlanego jak nie było, tak nie ma. Nie wygląda też na to, by specustawa obejmująca rynek mieszkaniowy miała cokolwiek usprawnić.