- Jeżeli dojdzie do szubienicy, to niech na niej wiszą wszyscy – grzmiał jeden z piratów podczas kłótni z drugim za zamkniętymi drzwiami. Tuż po tym nastąpił przerażający wybuch przekleństw, stół i krzesło runęły, polała się krew. To fragment powieści „Wyspa skarbów” szkockiego XIX-wiecznego pisarza Roberta Louisa Stevensona. Nie wiemy, co się działo w piątek za zamkniętymi drzwiami podczas trwającego do późnego wieczora spotkania Aleksandra Łukaszenki i Władimira Putina. Ale tak samo jak ten ukrywający się przed resztą świata pirat, białoruski dyktator za wszelką cenę próbuje wciągnąć do bagna swoich kłopotów „starszego brata”, za którego uważa przywódcę Rosji.
Nie przez przypadek podczas krótkich wypowiedzi, które trafiły do mediów, Łukaszenko kilkanaście razy wobec swojego rozmówcy użył zaimku „my”. Doskonale zdaje sprawę z tego, że to Rosja jest dla niego dzisiaj ostatnią deską ratunku.
Zdając Putinowi relację z zaostrzenia swoich stosunków z Zachodem przedstawia to jako „sytuację na froncie”. Sugeruje, że dzisiejsze kłopoty Białorusi to tak naprawdę część kłopotów na zachodnim froncie Rosji.
Urzędujący od 1994 roku przywódca bardzo się emocjonował, przekonywał Putina, że „tamci” (mając na myśli przywódców zachodnich), to źli ludzie, zdradliwi. I nawet zabrał ze sobą grubą teczkę „dowodów”, które miał pokazać Putinowi już za zamkniętymi drzwiami.
Rosyjski prezydent zachowywał się zaś bardzo spokojnie, uśmiechał się, przytakiwał i mówił to, co Łukaszenką chciał słyszeć. Odnotował postępy w procesie „budowania Państwa Związkowego”, ale uspokajał, że robić to trzeba „bez pośpiechu”.