Platforma Obywatelska wystartuje jako dominująca siła Koalicji Obywatelskiej – bez PSL i SLD. O ile jednak osobność PSL nie jest dla niej problemem, o tyle budowa lewicowej koalicji przez Sojusz, może być zagrożeniem. Bo jeśli lewicy uda się w końcu znaleźć formułę startu i zrobić dobrą kampanię, to do SLD mogą wrócić głosy wielkomiejskiego elektoratu, który uwiedziony niegdysiejszą polityką miłości przepłynął kiedyś do Platformy.

Napięcie w relacjach PO–SLD zaczęło się jeszcze przed decyzją o wyrzuceniu Włodzimierza Czarzastego z list KO. Końcówka kampanii do Parlamentu Europejskiego była już bardzo ciężka. Patrzenie sobie na ręce, walka o czas w mediach, występy na spotkaniach i konwencjach – wszystko to stawało się kością niezgody. Do tego walka z kandydaturami zgłaszanymi przez Sojusz na listy do Sejmu i dzielenie kandydatów przez Grzegorza Schetynę na takich, co się nadają i co się nie nadają. Nic dziwnego, że rzeczniczka SLD Anna Maria Żukowska oświadczyła na portalu Krytyki Politycznej: „Mam dość Platformy Obywatelskiej".

Czy jednak Czarzastemu uda się powalczyć o odebranie swoich aktywów PO? Socliberalnie nastawieni wyborcy z dużych miast raczej nie dadzą się uwieść powabowi kandydatów SLD. Im wystarczy perspektywa obniżenia podatków i legalizacji związków partnerskich, jak w największym skrócie opisać można credo PO na te wybory. Do tego jeszcze uśmiech zapracowanej Barbary Nowackiej i nie ma mowy o lewicowej liście. Co innego jednak mieszkańcy średnich i małych miast, ciężko pracujący, sprzeciwiający się wiodącej roli Kościołą w państwie, nastawieni egaliatarnie i antypisowsko. Oni głosowali na Koalicję Obywatelską, a potem Europejską w nadziei na powstrzymanie Jarosława Kaczyńskiego, klerykalizacji i antyeuropejskości. I wybiorą listę lewicową, tym bardziej że nie są zdani na jedną partię, a prawdopodobnie będą mieć do wyboru może nawet pięć.

I ta różnorodność może być właśnie siłą lewicy. Elektoraty nigdy nie dodają się arytmetycznie, ale wrażenie bogactwa opcji, lewicowemu wyborcy zmęczonemu latami rządów PiS, daje imperatyw do głosowania wreszcie na kogoś, kto prawie idealnie pasuje do jego poglądów. Lewica zawsze miała problemy z dyscypliną i rozterki programowo-moralne. Tym razem może zagospodarować prawie całe spektrum. Może, ale nie musi. To właśnie zależy od negocjacji, jakie cały czas toczą się między Czarzastym, Robertem Biedroniem i Adrianem Zandbergiem. Jeśli SLD wzorem poprzednich lewicowych koalicji narzuci 90 proc. swoich kandydatów, to przegra, bo nie przyciągnie wyborców sytuujących się bardziej na lewo czy zorientowanych ekologicznie. Są bowiem tylko dwa wyjścia: albo triumf, albo zgon.