W tym tygodniu kształtów nabiera Koalicja Europejska, sojusz obejmujący szerokie spektrum ugrupowań politycznych, od lewicy po środowiska konserwatywne. Poza obaleniem obecnego układu rządzącego łączyć ma je jedno: „powrót Polski do serca Unii".
To hasło być może okaże się skuteczne jak „Polska w ruinie", która doprowadziła Jarosława Kaczyńskiego do władzy w 2015 r. Ale i jedno, i drugie z prawdą nie mają wiele wspólnego. Polexit nam nie grozi, czy to z woli Brukseli, czy Warszawy. W prawie europejskim nie ma zapisu, który pozwoliłby na wyrzucenie kraju członkowskiego ze Wspólnoty. Najbardziej do tego się upodabnia procedura o trwałe naruszenie zasad państwa prawa prowadzona z artykułu 7. traktatu o Unii. Teoretycznie może ona zakończyć się zawieszeniem prawa głosu danego państwa w Radzie UE.
Praworządność
Komisja Europejska od wielu miesięcy nie jest jednak w stanie przekonać niezbędnej większości krajów członkowskich nawet do znacznie łagodniejszej, polegającej jedynie na publicznej krytyce Warszawy, uchwały. Procedura trwa w znacznym stopniu dlatego, że odpowiedzialny za nią wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans jest równocześnie kandydatem europejskich socjalistów na następcę Jeana-Claude'a Junckera w majowych wyborach do europarlamentu i przyznanie się do porażki nie jest mu w tej chwili na rękę.
Wysoki rangą dyplomata jednego z największych krajów zachodnich przyznaje „Rzeczpospolitej": „sprawa dogorywa, już niedługo zostanie zdjęta z agendy. To jest porównywalny problem z nadmiernym deficytem, za który nas ścigała Bruksela: dotyczy punktowego problemu, a nie samej obecności Polski w Unii".
Jeszcze dwa lata temu wątpliwości dotyczyły także tego, czy Polska będzie wypełniała wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE, w szczególności w sprawie wycinki Puszczy Białowieskiej, ale także składu Sądu Najwyższego. Co prawda ogromna większość krajów Unii takich wyroków także latami nie wprowadza w życie, ale zwykle w sprawach mniejszej wagi. Rząd ostatecznie jednak podporządkował się postanowieniom Luksemburga.