Gdy w 2001 roku amerykańska armia zrobiła porządek z talibami, wydawało się, że Afgańczycy po latach krwawych walk z Sowietami i brutalnych rządów islamskich radykałów wreszcie zakosztują życia w pokoju. Kolejne lata przyniosły wiele powodów do optymizmu: w kraju ruszyły zachodnie inwestycje, powstały szkoły i szpitale, kobiety odzyskały prawo do nauki i pracy. Nieliczne bojówki talibów działały głównie na południu i na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Prezydent Hamid Karzaj apelował o przysłanie dodatkowych żołnierzy, ale Biały Dom ignorował jego prośby, bo w tym czasie Amerykanie otwierali już kolejny front w Iraku. Skierowali tam najlepszych swoich wojskowych ekspertów i większość pieniędzy przeznaczonych na projekty, dzięki którym można zyskać poparcie miejscowej ludności. Talibowie wykorzystali ten błąd i przystąpili do wielkiej ofensywy. Tak zaciętych walk, jak te, które toczą się w ostatnich miesiącach, nie było w Afganistanie od 2001 roku. Przywódcy talibów, z których wielu ma w życiorysie doświadczenia zdobyte w Iraku, przenieśli na afgańską prowincję taktykę stosowaną na ulicach Bagdadu: przydrożne ładunki wybuchowe i zamachy samobójcze. Z tego powodu zachodni żołnierze z niepokojem spoglądają nawet na kilkuletnie dzieci, które mogą mieć na sobie pas z ładunkami wybuchowymi. Islamscy radykałowie udowodnili również, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, iż tej wojny nie wygrają wyłącznie przy użyciu granatników i kałasznikowów. Wielką wagę przykładają do propagandy. Produkują więc filmy ukazujące, jak pod natowskimi bombami giną kobiety, dzieci i starcy. I choć zachodni dowódcy również mówią, że walka o serca i umysły lokalnej ludności jest dla nich priorytetem, to tylko w tym roku w omyłkowych nalotach zginęło kilkuset afgańskich cywilów. Afgańczycy skarżą się mediom, że takich bombardowań nie było nawet za radzieckiej okupacji. Reakcja sekretarza generalnego sojuszu północnoatlantyckiego Jaapa de Hoopa Scheffera, który zapowiedział, że jego wojska będą odtąd używały mniejszych bomb, to sygnał, iż NATO nie ma pomysłu na zdobycie zaufania ludności. Dowódcy sojuszu zdają się zapominać, że naród afgański nikomu nie pozwolił się podbić. A jeśli talibowie przekonają Afgańczyków, że są już tak potężni, iż wkrótce wrócą do władzy, to ludność obróci się przeciw żołnierzom sojuszu. W takich warunkach, w trudnym górskim terenie, w Afganistanie służą Polacy. To nie Irak, gdzie nasi żołnierze działali w stosunkowo spokojnej strefie, a gdy wybuchały powstania, wracali do baz, bo ich mandat zezwalał tylko na misję stabilizacyjną. Teraz to oni będą toczyć wojnę o pokój i ponosić jej konsekwencję. Jeśli bowiem NATO przegra z talibami, fundament bezpieczeństwa Polski legnie w gruzach.