Tim Burton potwierdza tym filmem, jak bogatą ma wyobraźnię. Sięgnął po musical Stephena Sondheima i stworzył z niego scenograficzną perełkę. Podtytuł obrazu: „Demoniczny golibroda z Fleet Street” zapowiada, jakie czekają nas atrakcje – podrzynanie gardeł w upiornej scenerii. Niestety, Burton nie oferuje nic więcej, a film jest monotonny.
Golibroda Benjamin Barker (Depp) wraca po 15 latach pobytu w kolonii karnej do Londynu. Chce się zemścić na sędzim Turpinie (Rickman), który niesłusznie skazał Benjamina, by dobrać się do jego żony.
Barker przyjmuje pseudonim Sweeney Todd i otwiera zakład fryzjerski do spółki z panią Lovett (Bonham Carter). Ona wypieka paszteciki, on strzyże i goli klientów, czekając aż odwiedzi go Turpin...
Film sprawdza się tylko jako smoliście czarny pastisz cukierkowej konwencji musicalu, która dominowała kiedyś w Hollywood. Natomiast, gdy Burton próbuje przejść do dramatu, „Sweeney Todd” rozczarowuje.
Po pewnym czasie demoniczny golibroda uznaje, że nie tylko Turpin zasługuje na śmierć. Każdemu – kto odwiedza zakład – podrzyna gardło srebrną brzytwą. Pojawia się wtedy nadzieja na przejmującą opowieść o człowieku, który, pogrążając się w bólu po starcie swych najbliższych, zamienia się w potwora. Ale Burton nie potrafi wydobyć z filmu emocji. Celebruje tylko kolejne morderstwa popełniane przez Todda. Nie udały się też popisy wokalne aktorów – śpiewają fatalnie.