Uwielbiam Boże Narodzenie. Pasterka i żłóbek, piękne teologicznie polskie kolędy, ale też rozpięty między lirycznym wspominaniem narodzin, męczeństwem a dramatem matek kalendarz liturgiczny tamtych dni – sprawia, że trudno nie lubić tego okresu. Teologicznie i symbolicznie jest on wręcz przeładowany treściami. Bóg objawia się (bo Wcielenie, co warto nieustannie przypominać, wspominane jest wcześniej w Uroczystość Zwiastowania, gdy – jak wierzą katolicy – doszło do poczęcia z Ducha Świętego, i gdy Bóg stał się zarodkiem ludzkim, człowiekiem), światu w postaci bezsilnego dziecka, oddaje się w ręce człowieka, i staje niemą, niezdolną do jakiegokolwiek działania istotą. I już tylko to stawia fundamentalne pytania o to, jak wyglądał nie tyle nawet proces edukacji (bo o nim Ewangelie mówią wprost), ale uświadamiania sobie własnej natury przez Jezusa. Identyfikacja wymaga samoświadomości, języka, poznania pewnych tradycji religijnych, teologii i Pisma – a to wszystko Jezus musiał, jeśli poważnie traktować jego ludzką tożsamość – zgłębiać, poznawać, odczytywać. I już tylko to jest fascynująca historia, w której więcej jest pytań, niż prostych odpowiedzi.