A w Łyntupach, niedużym miasteczku na Białorusi, Lenina nie było. W połowie lat 80. zapadła wreszcie decyzja. Jakby dla rekompensaty długiej nieobecności zamówiono kosztowny, granitowy posąg u wziętego białoruskiego rzeźbiarza.
Podczas gdy Lenin wykuwał się w pracowni, na świecie podnosić zaczęły się wichry zmian. Urząd sekretarza generalnego KPZR objął Michaił Gorbaczow, a parafię łyntupską ksiądz Jan Szutkiewicz, który był tu pierwszym stałym księdzem od końca wojny. Była to postać dosyć barwna. Urodził się jako Jan hrabia Tyszkiewicz w pałacu Zatrocze koło Wilna. Sowieci zamordowali jego ojca, a matka pod przybranym nazwiskiem schroniła się z kilkuletnim synem w Grodnie. Jako młody człowiek brał udział w nielegalnym duszpasterstwie. Studiował dyrygenturę w Konserwatorium Moskiewskim, a seminarium ukończył w Kownie. Władze partyjne nie godziły się na jego wyświęcenie, dlatego odbyło się ono potajemnie, przez co długo nie mógł oficjalnie pracować.
Tymczasem Lenin twardo wybierał się do Łyntup. Ksiądz Szutkiewicz, wytrawny agent Watykanu, dowiedział się o zamysłach wodza rewolucji i postanowił je pokrzyżować. Plan proboszcza był dość perfidny. Wykalkulował, że najbardziej prawdopodobnym miejscem erekcji Lenina będzie nieduży plac przed kościołem, w centralnym punkcie miasteczka. Postawił tu więc prewencyjnie pokaźnych rozmiarów krzyż. Stanął on wprawdzie nie bezpośrednio na placyku, bo już za kościelnym murem, ale nieprzyjemnie wystawał i kłuł w oczy. Gdy więc na sesji rady rejonowej stanął punkt o lokalizacji pomnika i samo przez się zaproponowano ów placyk, podniosły się głosy słusznego protestu, że nie wypada, by Lenin stał na tle krzyża. Usiłowano jeszcze nakłonić proboszcza do przeniesienia krzyża w inne miejsce, ale właśnie rozpadało się imperium i ten fakt chwilowo bardziej absorbował miejscowych decydentów niż wojowanie z kościołem.
Tymczasem platforma kolejowa z Leninem przybyła do Łyntup. Rozładowano ją chyłkiem na bocznicy i nadal szukano godnej lokalizacji. I być może w końcu by znaleziono, gdyby nie przebiegły ksiądz, który nie zadowolił się zatrzymaniem pochodu wodza rewolucji, ale przeszedł do kontrofensywy. Gdy posąg leżał na rampie proboszcz namówił miejscowych chuliganów, by odbili Leninowi nos. Niestety, nadgorliwe łobuzy nie tylko zdeformowały oblicze wodza, ale odtłukły także jedną rękę, a drugą uszkodziły. Wybuchł skandal, ale sprawcy pozostali nieznani. I tu zaczęły się problemy. Bo gdyby to był Lenin zwykły, betonowy, jaki zdobi, czy raczej szpeci większość sowieckich miasteczek, można by go jakoś, domowym sposobem, zrekonstruować, ale on był z kamienia, artystyczny. Trzeba więc było znowu angażować rzeźbiarza. A czasy zmieniały się coraz szybciej. Koniec końców ZSRR upadł, a posąg cichcem wywieziono do lasu i ciśnięto w błota. Lenin zabulgotał i pogrążył się w mazistą otchłań, gdzie spoczywać będzie prawdopodobnie ad finem temporum, chyba że znajdą go kiedyś archeolodzy, wydobędą z bagna i Lenin z Łyntup, z obtłuczonymi rękoma, niczym potworna trawestacja Wenus z Milo, stanie w jakimś muzeum.
[srodtytul]Ofiary zbrodni i historii[/srodtytul]