Kandydaci na prezydenta oszczędnie gospodarowali prawdą podczas tej kampanii. Rafał Trzaskowski zarzekał się, że w wyborach prezydenckich kandydować nie będzie, ponieważ umówił się z mieszkańcami stolicy na pełną kadencje. Kandydat Koalicji Obywatelskiej nie pamiętał, kiedy był posłem i jak jego formacja głosowała w sprawie jednej z najważniejszych ustaw. Jednym z czołowych postulatów włodarza Warszawy było zakończenie z podziałami społecznymi i agresją w życiu politycznym. Tymczasem sam miał w kampanii problem ze sformułowaniem zdania, w którym nie atakowałby PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Zarzekał się w kampanii, że będzie bronić 500+, a wcześniej nazywał program rozdawnictwem. Deklarował „milion drzew do końca 2020 roku" w stolicy, nagle zapałał miłością do Marszu Niepodległości.
Nie ma wątpliwości, że wiceszef PO często potykał się o prawdę. Ale jeszcze częściej na bakier ze szczerością był Andrzej Duda.
Przede wszystkim jest on w tej kampanii zaprzeczaniem kandydata Dudy sprzed pięciu lat. Dzieli, atakuje, krzyczy, upartyjnił najważniejszy urząd w państwie, a z mediów publicznych zrobił część swojego sztabu. To wszystko pięć lat temu wytykał prezydentowi Komorowskiemu. Dziś Andrzej Duda i jego sztab okłamują Polaków, żeby tylko utrzymać się przy władzy, i nie cofną się nawet przed twierdzeniem, że epidemia jest w odwrocie, a wirus nie jest groźny dla osób starszych i schorowanych, bo to naturalny elektorat PiS, którego głosów Duda potrzebuje. Twierdzenie, że jak Trzaskowski wygra wybory, to zostanie zabrane 500+, wiek emerytalny zostanie podniesiony, a małżeństwa homoseksualne będą adoptować dzieci, to liczenie na to, że – jak mawiał Jacek Kurski – „ciemny lud to kupi". A przecież nawet gdyby Trzaskowski chciał zmian, to jako prezydent RP nie ma kompetencji, żeby wprowadzić je w życie.
Prezydent Duda na kilka dni przed wyborami chce „współpracy" z PSL i Konfederacją, a jego obóz polityczny jeszcze niedawno twierdził, że „PSL powinien zostać wyeliminowany z życia publicznego". Prezydent nie protestował też, gdy PiS pomawiał Konfederację o współpracę w Rosją. Teraz Andrzej Duda powie wszystko, żeby zaskarbić sobie sympatię wyborców PSL i Konfederacji.
Jednak największym kłamstwem głowy państwa jest nieustanne twierdzenie, że jeśli wybory wygra ktoś inny niż on, to dojdzie do wojny na górze i dlatego prezydent powinien być z tego samego obozu co rządzący. Idąc tym tokiem rozumowania, w kolejnych wyborach parlamentarnych, jeśli Duda pozostałby głową państwa, Polacy powinni głosować na PiS, a później na nowego kandydata na prezydenta z PiS i tak w kółko. Brzmi absurdalnie? Bo jest absurdalne!