Rz: Przez kilkadziesiąt miesięcy od smoleńskiej tragedii kontaktowała się pani – oraz rodziny innych ofiar katastrofy – z urzędnikami różnych szczebli. Można było liczyć na ich wrażliwość, na okazanie ludzkiej twarzy?
Małgorzata Wassermann: Nie oczekiwałam nigdy od urzędników ludzkich odruchów, bo takimi powinni nas wspierać bliscy, a nie państwo. Z drugiej strony nie mogę też powiedzieć, że urzędnicy ci byli nieludzcy, jednak fakt, że wszyscy mieli do nas bardzo dobre nastawienie, nie ma tu żadnego znaczenia. Urzędnicy powinni nie tyle okazywać ludzkie odruchy, ile mieć narzędzia, by coś załatwić.
Nie mieli takich narzędzi?
Jeżeli gdzieś jest kilka osób, które nie dostają żadnych informacji i są bardzo zmęczone, bo nie mają zmienników, to taką sytuację ocenić należy jako chaos. Bardzo sprawnie wszystko załatwiały służby wojewódzkie u nas, w Krakowie, nie mam zastrzeżeń do tego, jak wyglądała tutaj opieka nad rodzinami ofiar katastrofy, ale zupełnie inna sytuacja była w Warszawie. Tam był kompletny chaos, absolutny brak organizacji i nikt stamtąd o niczym nas nie informował. To my sami musieliśmy dzwonić po jakiekolwiek informacje do Warszawy, żeby się czegokolwiek dowiedzieć.
I udawało się państwu czegoś dowiedzieć telefonicznie?