– Pomóżcie nam. Może macie wodę, może coś do zjedzenia – takie słowa słyszeli tysiące razy reporterzy przemierzający teren zniszczony przez tajfun Haiyan (zwany też Yolanda) w poniedziałek, trzy dni po katastrofie. Takie są najczęstsze prośby i błagania tych, którzy przeżyli. Ponad dziesięć tysięcy mieszkańców Filipin nie miało takiego szczęścia. Taka liczba jest wynikiem sumy ocen lokalnych władz regionów dotkniętych klęską. Armia naliczyła do wczoraj niecały tysiąc ofiar.
Opanować anarchię
Wiele ofiar zginęło w falach oceanu, które wtargnęły na ląd jak w przypadku tsunami. Tym razem jednak fale te pchał wiatr pędzący z szybkością ponad 300 km na godzinę. Czego nie zagarnęła woda, niszczyła wichura. Na ogromnym obszarze środkowych Filipin mniej lub bardziej od tajfunu ucierpiało 9,5 mln mieszkańców.
Nie jest jasne, ilu z nich nie ma dachu nad głową. Ostatnie szacunki mówią o kilkuset tysiącach. W wielu miastach, jak Tacloban, stolicy szczególnie dotkniętej katastrofą prowincji Leyte, nie ma budynku, który by nie ucierpiał. Z napływających stamtąd relacji wynika, że w miastach i wioskach tego regionu panuje całkowita anarchia. Jeszcze wczoraj dopuszczano się tam często rabunków i przemocy w walce o żywność i wodę. Policja i wojsko nie były w stanie zapanować nad sytuacją. Dotarcie do wielu miejsc było i nadal jest niemożliwe. W kilku prowincjach wprowadzono stan wyjątkowy. – Ludzie są agresywni nie dlatego, że pragną zadać cierpienie, lecz dlatego, że są spragnieni i głodni – tłumaczył mediom burmistrz Tacloban.
Zniszczenia w różnej skali dotknęły 41 z 80 prowincji kraju. 30 pozbawionych zostało dostaw elektryczności, a w 15 niemożliwa była wszelka komunikacja telefoniczna.
Na lotnisku w Tacloban zaczęły już w niedzielę lądować samoloty z pomocą humanitarną. Komisja Europejska zapowiedziała w poniedziałek koordynację działań pomocowych krajów członkowskich. Odblokowała też 3 mln euro na najpilniejsze potrzeby.