Rz: Dziś w Sopocie zaczynają się Halowe Mistrzostwa Świata w Lekkoatletyce. Pan startował na ostatniej organizowanej w Polsce imprezie podobnej rangi, w 1975 r. w Katowicach.
Jacek Wszoła:
Słabiutko wtedy wypadłem. Rok wcześniej w mistrzostwach Europy byłem piąty, więc w Katowicach liczyłem nawet na medal. A tu 11. miejsce, czyli szału nie było... Bardzo dobrze za to wspominam atmosferę tamtych zawodów, bo przez trzy dni hala była pełna, a doping naprawdę świetny: czasem gromkie oklaski, a wtedy, gdy trzeba, cisza. Jak starter szykował zawodników do startu, to było cicho jak makiem zasiał! To był po prostu doping znawców, bo w tamtym czasie lekkoatletyka była sportem numer dwa, tuż po piłce nożnej.
Wszystkie zawody lekkoatletyczne cieszyły się tak wielką popularnością?
Pamiętam zawody na różnych stadionach, nie tylko na warszawskiej Skrze, ale też na bydgoskim Zawiszy czy Stadionie Leśnym w Sopocie, gdzie nawet na zmagania ligowe, czyli klubowe mistrzostwa Polski, przychodziło czasem po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Na Memoriale Kusocińskiego 25 tys. widzów nie wzbudzało nawet większego entuzjazmu.