Misja skończona, stwierdził nowoczesną, twitterową drogą rzecznik armii izraelskiej, gdy ostatni żołnierz wycofał się z palestyńskiej Strefy Gazy. Po zakończeniu izraelskiej operacji lądowej we wtorek rano rozpoczął się tymczasowy, trzydniowy rozejm. Zapowiadało się, że w przeciwieństwie do poprzednich tymczasowych rozejmów ma duże szanse na to, żeby się utrzymać.
Po nim prawdopodobnie na wiele miesięcy konflikt palestyńsko-izraelski nie będzie tak krwawy, aż do następnego wybuchu – gdy z Gazy znów polecą setki rakiet, a Izrael odpowie kolejną operacją militarną.
Trwały pokój między Izraelczykami a Arabami z radykalnego Hamasu wydaje się niemożliwy.
Po pierwsze dlatego, że Hamas nie uznaje prawa państwa izraelskiego do istnienia i nie zapowiada się, by zmienił zdanie. Widzi na terenie Ziemi Świętej miejsce wyłącznie dla Żydów, których przodkowie mieszkają tu od wieków. Inni, ci, których ojcowie czy dziadowie zamieszkali tu po utworzeniu państwa żydowskiego w 1948 roku, mogliby przyjeżdżać, jak opowiadał mi kilka lat temu jeden z ideologów Hamasu, jako turyści czy pielgrzymi. Radykalni Palestyńczycy pielęgnują wizję mniejszości żydowskiej w morzu Arabów, prawie wyłącznie muzułmanów.
Po drugie, Izrael prowadzi wobec Hamasu politykę „strzyżenia trawy". Jak tłumaczy mi znany politolog izraelski, wynika ona z przekonania, że radykałów nie da się wykorzenić, usunąć na stałe, zostaną w ziemi jak ziarna trawy. Dlatego co pewien czas, gdy niebezpiecznie urosną, niszczy się ich kierownictwo i broń, którą nagromadzili od poprzedniej izraelskiej operacji.