Największy rywal w kampanii wyborczej staje się już po niej najbardziej prawdopodobnym koalicjantem. To właśnie partie najbliższe najłatwiej mogą podebrać sobie wyborców, ale jednocześnie już w trakcie formowania rządu są najbardziej naturalnymi kandydatami do kooperacji w tym procesie. Oto przyczyna ambiwalencji we wzajemnym traktowaniu się ugrupowań biorących udział w elekcjach parlamentarnych.
Dylematy Kopacz
Przy okazji każdej kampanii obserwujemy rytualną już wojnę na linii PiS–PSL. Obie formacje zarzucają sobie niedbanie o mieszkańców wsi i sprzedaż ich interesów w Brukseli. Oskarżają się o najgorsze rzeczy i atakują bez pardonu. Co mniej wnikliwi obserwatorzy życia politycznego wyciągają z tego wnioski, iż w ten oto sposób pogrzebane zostają szanse na zawarcie przez te ugrupowania koalicji rządowej po wyborach. Nic jednak bardziej błędnego – wysoka temperatura sporu między nimi w żadnym wypadku nie oznacza braku możliwości bliskiej, także w formule koalicji rządowej, kooperacji po elekcji. Świadczy natomiast o tym, że liderzy obu partii doskonale zdają sobie sprawę, że walczą o podobny elektorat i mogą go sobie wzajemnie wyszarpać. Stąd ostrość sporu i zaciekłość rywalizacji.
Jest bowiem tak, że jakaś formacja najłatwiej może odebrać głosy innej formacji wtedy, gdy operuje w zbliżonym obszarze ideowym. Bardzo ciężko Jarosławowi Kaczyńskiemu przekonać do siebie wyborcę Janusza Palikota; o wiele łatwiej kogoś, kto wcześniej chciał zagłosować na Janusza Piechocińskiego. Dlatego właśnie w czasie kampanii do największych utarczek i sporów dochodzi pomiędzy ugrupowaniami o podobnym profilu światopoglądowym, a nie między partiami znajdującymi się na przeciwstawnych biegunach spektrum ideowego.
Co dziś myśli Ewa Kopacz o Zjednoczonej Lewicy czy też o Nowoczesnej? Że to jej najwięksi konkurenci w walce o głosy wyborców. Że podmioty te mogą najłatwiej odebrać elektorat Platformie, bo wprost odwołują się do rozczarowanego wyborcy partii rządzącej. Profil ideowy przeciętnego zwolennika ZL czy też Nowoczesnej jest bardziej zbliżony do profilu wyborcy PO niż elektoratu PiS lub Kukiz'15 – dlatego też właśnie Miller, Palikot czy Petru łatwiej mogą pozyskać uznanie i zaufanie obecnego zwolennika Platformy niż inni politycy obecni na polskim rynku partyjnym. Stąd słuszny wniosek, że to właśnie ZL czy Nowoczesna są dla Ewy Kopacz największym zagrożeniem i niebezpieczeństwem.
Ale jednocześnie liderka PO widzi w obu podmiotach...przyszłych koalicjantów. Zaraz po 25 października Miller, Nowacka i Petru z konkurentów politycznych przekształcą się w pożądanych sojuszników w uniemożliwieniu Jarosławowi Kaczyńskiemu sięgnięcia po władzę. Ewa Kopacz musi więc widzieć w nich nie tylko konkurentów z czasów kampanii, ale także koalicjantów w czasie po kampanii. Oto właśnie ambiwalencja w stosunku do mniejszych podmiotów: z jednej strony są one postrzegane jako „kradnące" elektorat PO, ale z drugiej strony jako gwarantujące utworzenie większości rządowej i otoczenie PiS „kordonem sanitarnym".