Tymczasem nasz wpływ na wynik wyborów jest zerowy. Powinniśmy raczej analizować, jakie trendy w polityce amerykańskiej są dobre dla naszego kraju i jak je wykorzystać niezależnie od tego, kto zasiądzie w Białym Domu. Nie mamy bowiem mocy obsadzania urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych, mamy natomiast moc manewrowania w ramach uprawianej przez niego polityki.
Na początek warto zdefiniować, jakie działania amerykańskie byłyby dla nas najlepsze. Na pewno odbudowa zdolności bojowych NATO, odtworzenie obecności wojskowej USA w Europie, rozmieszczenie na wschodniej flance paktu możliwie licznych sił amerykańskich, twarde domaganie się od Rosji wycofania z Ukrainy oraz zaprzestania agresywnej polityki wobec sąsiadów i w Syrii, wspomaganie – także w postaci sprzętu wojskowego – niepodległości i prozachodniego kursu Ukrainy, trwałe wyrwanie spod wpływów rosyjskich Mołdawii, Zakaukazia, a także Białorusi, a następnie stopniowe włączanie tych państw do struktur euroatlantyckich.
W wypadku Clinton możemy się spodziewać w jakimś stopniu uprawiania powyższej polityki. W razie wiktorii Trumpa sprawa nie jest już tak jasna, niemniej i jego będą obowiązywały realia geopolityczne. Ponadto sporo z jego pomysłów na politykę zagraniczną może wzmocnić bezpieczeństwo Polski, gdyby zostały zrealizowane.
Czy nam się ten kandydat podoba czy nie, jeśli wygra, będziemy musieli z nim żyć. Kapryszenie nie ma politycznego sensu, zarówno Polska, jak i Europa potrzebują USA, także pod ewentualnymi rządami Trumpa. Ten ekscentryczny milioner również pozostawia Polsce niemałe pole manewru.